Wpisy archiwalne w kategorii
Za granicą
Dystans całkowity: | 6590.18 km (w terenie 25.00 km; 0.38%) |
Czas w ruchu: | 333:18 |
Średnia prędkość: | 19.77 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.90 km/h |
Suma podjazdów: | 15404 m |
Liczba aktywności: | 51 |
Średnio na aktywność: | 129.22 km i 6h 32m |
Więcej statystyk |
Z Południa na Północ. Dzień 7.
Niedziela, 23 sierpnia 2015 | dodano:31.01.2017Kategoria 50-100km, Z moją piękną!, Za granicą, Zachód 2015, Ze zdjęciami
Km: | 74.50 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 05:01 | km/h: | 14.85 |
Pr. maks.: | 46.20 | Temperatura: | 25.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Tak jak pisałem w dniu poprzednim nasza noc okazała się nocą z przygodami. W zasadzie to z jedną dużą przygodą. Obudzić mnie w nocy to jest duży wyczyn, jednak naszemu dużemu przyjacielowi to się udało. Koło naszego namiotu, dosłownie obok, paradował potężny jeleń. Przynajmniej tak nam się wydawało. Hałasu narobił, stracha oczywiście też, ale nie staranował nas oraz naszych rzeczy:
Rano niedaleko naszego namiotu przejechało, kilku rowerzystów, ale nikt na nas uwagi nie zwrócił. Nawet nikt nas nie zauważył. Po zapakowaniu naszego dobytku na rowery ruszyliśmy. Pierwsze metry pokonaliśmy przez ten las, co w dniu wczorajszym narobił nam stracha. Jak się okazało był to krótki odcinek. Jednakże nasza decyzja odnośnie rozbicia się była słuszna. Podczas kolejnych kilometrów nie widzieliśmy dobrego miejsca na nocleg.
W czasie naszej wyprawy cały czas mijaliśmy taką roślinę:
Zastanawialiśmy się, czy to nie jest przypadkiem borówka. Jednak była twarda, a jak wiadomo borówki są miękkie. Jadąc dalej na ścieżce rowerowej stał znak, zakaz wjazdu. Nie było nad czym się zastanawiać i po chwili ruszyliśmy ulicą. Jednak nie było to takie łatwe:
Korek ciągnął się przez długi czas. Kierowcy nie byli zadowoleni, że ktoś ich wyprzedzał. Nie zjeżdżali, a wręcz przeciwnie zajeżdżali, pokazując na ścieżkę rowerową, która była w budowie. Tak też wjechaliśmy na piaszczystą drogę, gdyż nie była dla nas miejsca na ulicy razem z niemieckimi kierowcami. Przejechaliśmy przyczynę korku, był to most zwodzony:
Dotarliśmy do większej miejscowości. Udaliśmy się na zakupy, aby uzupełnić płyny. Wiecie jak uszczęśliwić kobietę? Trzeba jej kupić dużą paczkę żelków. Naprawdę to działa:
Ostatnie kilometry po niemieckiej ziemi, to była jazda pięknymi leśnymi duktami. Czasami trafił się podjazd, który wymagał dużo pracy. Były też piękne długie zjazdy, ale trasa była wyśmienita:
Tak też wczesnym popołudniem dotarliśmy nad morze. Póki co jeszcze w Niemczech, ale już po kilku kilometrach jazdy przyjemnym deptakiem docieramy na granicę Polsko-Niemiecką:
Na tej samej granicy kilka dobrych miesięcy wcześniej stałem z Michałem, podczas rekordowej trasy 500+. Po zrobieniu sobie zdjęcia ruszyliśmy znaleźć sklep. Uzupełnimy napoje i kupimy sobie przekąski na plażę. Po szybkich zakupach jedziemy na piękną piaszczystą plażę:
Oczywiście nie mogło zabraknąć kąpieli, a jak była kąpiel to i głód się pojawił. Kto był kiedyś nad Bałtykiem ten zna ten okrzyk:
,,GOOOOTOOOOOWANA KUKURYDZA, ZIMNE LOOOODY " itp. Ja akurat jestem fanem kukurydzy, Marta też się lubi ją zajadać:
Plan był taki: wygrzejemy się na słońcu, przejedziemy się po wyspie, popłyniemy promem i udamy się na stacje PKP. Oczywiście nie mogło zabraknąć wspólnego zwycięskiego zdjęcia na tle morza:
Wyjechaliśmy ze ścisłego centrum i udaliśmy się zwiedzić trochę wyspy. Ładne ścieżki rowerowe zaprowadziły nas do jednego z wielu fortów:
Niestety nie mieliśmy możliwości wejścia do środka i po zrobieniu zdjęcia udaliśmy się na prom:
Przepłynęliśmy promem, dojechaliśmy na stacje, odczekaliśmy swoje, a pani w kasie nas informuje, że pociąg który nas interesuje nas nie zabierze. Po chwili namysłu zobaczyliśmy, że pociąg który stał na dworcu jedzie do Poznania. Biletów na niego wcale nie było, ale zawsze można wejść i kupić u konduktora. Rezygnując z przyjemności takich jak gofry, lody czy też rybka nad morzem postanawiamy wejść do pociągu byle jakiego (byle do Poznania):
Zapakowaliśmy siebie i rowery. Początkowo towarzyszyli nam jacyś sąsiedzi ze wschodu. Po paru stacjach oni wysiedli. Pociąg jechał dalej:
Po dość długiej trasie docieramy do Poznania. Ostatnie 12km do domu i po tygodniu rozłąki witamy się z domownikami. Wyjazd bardzo udany. Dziękuje kochanie za przejechanie te wspólne kilometry! Razem już przejechaliśmy północ i zachód! Teraz zostaję wschód i południe. Wszystko w swoim czasie :)
Dzień poprzedni --.
Rano niedaleko naszego namiotu przejechało, kilku rowerzystów, ale nikt na nas uwagi nie zwrócił. Nawet nikt nas nie zauważył. Po zapakowaniu naszego dobytku na rowery ruszyliśmy. Pierwsze metry pokonaliśmy przez ten las, co w dniu wczorajszym narobił nam stracha. Jak się okazało był to krótki odcinek. Jednakże nasza decyzja odnośnie rozbicia się była słuszna. Podczas kolejnych kilometrów nie widzieliśmy dobrego miejsca na nocleg.
W czasie naszej wyprawy cały czas mijaliśmy taką roślinę:
Zastanawialiśmy się, czy to nie jest przypadkiem borówka. Jednak była twarda, a jak wiadomo borówki są miękkie. Jadąc dalej na ścieżce rowerowej stał znak, zakaz wjazdu. Nie było nad czym się zastanawiać i po chwili ruszyliśmy ulicą. Jednak nie było to takie łatwe:
Korek ciągnął się przez długi czas. Kierowcy nie byli zadowoleni, że ktoś ich wyprzedzał. Nie zjeżdżali, a wręcz przeciwnie zajeżdżali, pokazując na ścieżkę rowerową, która była w budowie. Tak też wjechaliśmy na piaszczystą drogę, gdyż nie była dla nas miejsca na ulicy razem z niemieckimi kierowcami. Przejechaliśmy przyczynę korku, był to most zwodzony:
Dotarliśmy do większej miejscowości. Udaliśmy się na zakupy, aby uzupełnić płyny. Wiecie jak uszczęśliwić kobietę? Trzeba jej kupić dużą paczkę żelków. Naprawdę to działa:
Ostatnie kilometry po niemieckiej ziemi, to była jazda pięknymi leśnymi duktami. Czasami trafił się podjazd, który wymagał dużo pracy. Były też piękne długie zjazdy, ale trasa była wyśmienita:
Tak też wczesnym popołudniem dotarliśmy nad morze. Póki co jeszcze w Niemczech, ale już po kilku kilometrach jazdy przyjemnym deptakiem docieramy na granicę Polsko-Niemiecką:
Na tej samej granicy kilka dobrych miesięcy wcześniej stałem z Michałem, podczas rekordowej trasy 500+. Po zrobieniu sobie zdjęcia ruszyliśmy znaleźć sklep. Uzupełnimy napoje i kupimy sobie przekąski na plażę. Po szybkich zakupach jedziemy na piękną piaszczystą plażę:
Oczywiście nie mogło zabraknąć kąpieli, a jak była kąpiel to i głód się pojawił. Kto był kiedyś nad Bałtykiem ten zna ten okrzyk:
,,GOOOOTOOOOOWANA KUKURYDZA, ZIMNE LOOOODY " itp. Ja akurat jestem fanem kukurydzy, Marta też się lubi ją zajadać:
Plan był taki: wygrzejemy się na słońcu, przejedziemy się po wyspie, popłyniemy promem i udamy się na stacje PKP. Oczywiście nie mogło zabraknąć wspólnego zwycięskiego zdjęcia na tle morza:
Wyjechaliśmy ze ścisłego centrum i udaliśmy się zwiedzić trochę wyspy. Ładne ścieżki rowerowe zaprowadziły nas do jednego z wielu fortów:
Niestety nie mieliśmy możliwości wejścia do środka i po zrobieniu zdjęcia udaliśmy się na prom:
Przepłynęliśmy promem, dojechaliśmy na stacje, odczekaliśmy swoje, a pani w kasie nas informuje, że pociąg który nas interesuje nas nie zabierze. Po chwili namysłu zobaczyliśmy, że pociąg który stał na dworcu jedzie do Poznania. Biletów na niego wcale nie było, ale zawsze można wejść i kupić u konduktora. Rezygnując z przyjemności takich jak gofry, lody czy też rybka nad morzem postanawiamy wejść do pociągu byle jakiego (byle do Poznania):
Zapakowaliśmy siebie i rowery. Początkowo towarzyszyli nam jacyś sąsiedzi ze wschodu. Po paru stacjach oni wysiedli. Pociąg jechał dalej:
Po dość długiej trasie docieramy do Poznania. Ostatnie 12km do domu i po tygodniu rozłąki witamy się z domownikami. Wyjazd bardzo udany. Dziękuje kochanie za przejechanie te wspólne kilometry! Razem już przejechaliśmy północ i zachód! Teraz zostaję wschód i południe. Wszystko w swoim czasie :)
Dzień poprzedni --.
Z Południa na Północ. Dzień 6.
Sobota, 22 sierpnia 2015 | dodano:14.02.2016Kategoria 100-200km, Z moją piękną!, Za granicą, Zachód 2015, Ze zdjęciami
Km: | 123.46 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 07:46 | km/h: | 15.90 |
Pr. maks.: | 48.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Miejsce do spania rzeczywiście było beznadziejne. Po pierwsze nasz namiot stał na polu (piachu) po drugie z każdej strony było nas widać, a po 3 na pole przyjechał rolnik w swoim wielkim traktorze. Tak więc szybko postanowiliśmy się stamtąd zwinąć:
Udało nam się odjechać bez jakichkolwiek rozmów z właścicielem pola czy też policją. W takich miejscach to raczej nie byłyby miłe rozmowy. Gdy już odjechaliśmy na dobre to zatrzymaliśmy się na małe śniadanie. Na pierwsze śniadanie były jogurty. Przerwa się trochę przedłużyła z powodu równie głodnego telefonu:
Ten powerbank był zakupiony jeszcze przed całym ,,powerbankowym" szaleństwem. Dałem za niego parę groszy, ale jestem zadowolony. Jak się okazało w dalszej części wyprawy, to białe pudełko również naładuje mój aparat. Co ja bym zrobił bez aparatu. Na pewno nie uwiecznił bym takich widoków:
Jechaliśmy dalej marząc, aby znaleźć miejsce gdzie byłoby cicho, można by gdzie usiąść oraz najlepiej jakby był jeszcze jakiś stolik. Tak też mineliśmy miejscowość Locknitz i parę parkingów przy drodze i nic nie udało się nam znaleźć. Marta już prawie błagała mnie o przerwę. Ja jednak nie chciałem robić przerwy śniadaniowej w środku pola. Wiem, wiem gdy ukochana prosi o przerwę należy się zatrzymać, ale nie żałujemy tej decyzji:
Bowiem znaleźliśmy miejsce idealne. Jak się później okazało kilka dni wcześniej nasi poprzednicy Ania z Michałem w tym ośrodku spali. Rozstawiliśmy naszą polową kuchnie. Ugotowaliśmy sobie zupki, ja nawet dwie. I tak miło siedząc gaworząc straciliśmy tu chyba z 45 minut. Jednak mieliśmy czas. Obok była mapa i uświadomiliśmy sobie, że tego dnia do Świnoujścia nie dojedziemy. Ruszyliśmy dalej szlakiem który prawie w ogóle nie przypominał tego którym jechaliśmy dotychczas. Przede wszystkim brak rzeki oraz wąskie leśne ścieżki:
Jednak cały czas był bardzo ładny asfalt. Chociaż co jakiś czas były leśne krótkie dukty, aż asfalt w lesie skończył się na dobre:
Zdecydowanie podobała nam się taki rodzaj nawierzchni. Był utwardzony i stosunkowo równy. Czasami jakieś szyszki czy korzenie, ale jechało się wyśmienicie. Tak też dotarliśmy do wybrzeża zalewu szczecińskiego. Zrobiliśmy tam krótką przerwę. Ja idę skosztować niemieckie piwko na wieży widokowej:
Tam gdzieś hen daleko mniej więcej w linii prostej znajdowało się Świnoujście:
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Kolejnym naszym celem było większe miasteczko o nazwie Ueckermünde. Liczyliśmy na sklep spożywczy, ale naszym oczom jako pierwsze ukazała się plaża:
Do dzisiaj pamiętam słowa Marty:
,,Jedźmy stąd bo jak się położę na tej plaży to już się nie ruszę"
Tak też zrobiliśmy. Zaraz obok naszym oczom ukazał się napis Świnoujście 22km. Tak, tak w linii prostej:
Przy okazji dowiedzieliśmy się jak po niemiecku jest Świnoujście - nasz cel podróży.
Jadąc przez miasto zauważyliśmy również fajnie wykorzystanie starych drzew, trochę talentu i naprawdę można ładnie urozmaicić okolice:
W miasteczku zrobiliśmy zakupy. Ja do sklepu wchodziłem z 3 razy. W końcu po spakowaniu całego jedzenia po sakwach (nie było łatwo) ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów jechaliśmy asfaltową ścieżką rowerową, ale później zmieniła się ona w naprawdę fajny single-track:
Zaraz za tą ścieżką, zrobiliśmy krótką przerwę na batonika i inne takie przyjemności. Godzina była dość późna, koło 17. Ja postanowiłem się przespacerować w celu znalezienia odpowiedniego miejsca na nocleg. Podczas moich poszukiwań na miejsce odpoczynku przyjechał starszy pan. Zaczął coś do nas mówić po niemiecku. My za dużo nie rozumieliśmy. Chociaż udało nam się wymienić kilka ciekawych informacji. Jedna z nich dotyczyła promu który skrócił by nam drogę o ok 30km. Znajdował się dosyć spory kawałek drogi. Po obliczeniach mieliśmy jeszcze sporo czasu. Tak więc ruszyliśmy:
Droga była niesamowita. Coś innego niż mieliśmy przez całą wyprawę. Ubita droga miedzy polami, wąskie ścieżki totalny brak samochodów, coś wspaniałego dla rowerzysty. Na jednym z pól stała pewna ,,pół-ambona". Marta chciała mi zrobić zdjęcie jak siedziałem, ale to mi się udało uchwycić tą gadułę:
Przemierzaliśmy dalej rezerwat przyrody. W pewnym momencie zauważyłem, że pada mi bateria od aparatu. Tu własnie poratował mnie mój powerbank. Jak się okazało kabel pasuje zarówno jak i do telefonu, ale również do aparatu. Dzięki temu mogłem zrobić te oto zdjęcie z mijanej przez nas wieży widokowej:
Nie zostało wiele kilometrów do promu. Jechaliśmy ile sił w naszych nogach, bo czas jednak uciekał szybko. Dojazd do promu to piękna droga asfaltowa wzdłuż rezerwatu. Dotarliśmy do miejscowości, pędzimy na prom. Okazuje się, że (co się później okazało na nasze szczęście) prom już nie kursował. A dlaczego szczęście? Już tłumaczę. Po pierwsze prom wyglądał tak:
Szczerze mówiąc miałbym delikatnego stracha tym płynąć. Jednak rzeczą ważniejszą był fakt zupełnie inny. Mianowicie cena promu prezentowała się tak:
Na górze jest dość istotna informacja. Cena przejazdu w EURO! Dwa razy po 9 euro daje nam 18, a 18 euro razy +- 4,3zł daje nam nie całe 80zł. Siłą rzeczy i tak byśmy nie płynęli. Te 80zł to plus minus połowa wyprawy dla jednej osoby! Bardziej na plus. Tak więc wróciliśmy z powrotem na szlak i kierowaliśmy się w stronę miejscowości Anklam. Prom znajdował się w wiosce Kamp. Początkowo pomyśleliśmy aby zostać tam na noc. Jednak mój angielski jak i gościna ludzi była na kiepskim poziomie, więc ruszamy dalej. Zawsze są plusy w każdej sytuacji nawet tej beznadziejnej. Tym razem plusem był spektakularny zachód słońca, najładniejszy na całej wyprawie:
Skoro słońce już zaszło, to momentalnie zaczęło robić się ciemno. Z miejscem na noclegiem było naprawdę ciężko. Cały czas widzieliśmy tabliczki z oznaczeniem Parku. Zatrzymaliśmy się w paru miejscach. Każde jednak okazało się być niewystarczająco zakryte abyśmy mogli spędzić tam noc. Wyjechaliśmy z Parku. Przed miejscowością Anklam były ogródki działkowe. Niestety tam też nikt nie poratował nas kawałkiem ziemi na namiot. Z niskimi morałami wjechaliśmy do miasteczka. Przejechaliśmy przez centrum gdzie też zmieniliśmy baterie w lampkach. Sam wyjazd z miasta poszedł sprawnie. Ładna ścieżka rowerowa kierowała nas w dobrą stronę. Po drodze zatrzymaliśmy się kilkukrotnie, aby zbadać miejsce do spania. Żadne się nie nadawało. Po przejechaniu kilku dobrych kilometrów, ciemną ścieżką rowerową znaleźliśmy miejsce do spania. Było całkiem przyzwoite, ale po dłuższych oględzinach ruszyliśmy dalej. Po 500m od miejsca na ewentualny nocleg zaczął się las, ciemny las. Przejechaliśmy raptem 100m i postawiliśmy wrócić do ostatniego miejsca na nocleg. Skończyliśmy dzień mając ponad 120km na liczniku:
Szybko rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać. Noc była z przygodami, ale o tym w kolejnym dniu!
Udało nam się odjechać bez jakichkolwiek rozmów z właścicielem pola czy też policją. W takich miejscach to raczej nie byłyby miłe rozmowy. Gdy już odjechaliśmy na dobre to zatrzymaliśmy się na małe śniadanie. Na pierwsze śniadanie były jogurty. Przerwa się trochę przedłużyła z powodu równie głodnego telefonu:
Ten powerbank był zakupiony jeszcze przed całym ,,powerbankowym" szaleństwem. Dałem za niego parę groszy, ale jestem zadowolony. Jak się okazało w dalszej części wyprawy, to białe pudełko również naładuje mój aparat. Co ja bym zrobił bez aparatu. Na pewno nie uwiecznił bym takich widoków:
Jechaliśmy dalej marząc, aby znaleźć miejsce gdzie byłoby cicho, można by gdzie usiąść oraz najlepiej jakby był jeszcze jakiś stolik. Tak też mineliśmy miejscowość Locknitz i parę parkingów przy drodze i nic nie udało się nam znaleźć. Marta już prawie błagała mnie o przerwę. Ja jednak nie chciałem robić przerwy śniadaniowej w środku pola. Wiem, wiem gdy ukochana prosi o przerwę należy się zatrzymać, ale nie żałujemy tej decyzji:
Bowiem znaleźliśmy miejsce idealne. Jak się później okazało kilka dni wcześniej nasi poprzednicy Ania z Michałem w tym ośrodku spali. Rozstawiliśmy naszą polową kuchnie. Ugotowaliśmy sobie zupki, ja nawet dwie. I tak miło siedząc gaworząc straciliśmy tu chyba z 45 minut. Jednak mieliśmy czas. Obok była mapa i uświadomiliśmy sobie, że tego dnia do Świnoujścia nie dojedziemy. Ruszyliśmy dalej szlakiem który prawie w ogóle nie przypominał tego którym jechaliśmy dotychczas. Przede wszystkim brak rzeki oraz wąskie leśne ścieżki:
Jednak cały czas był bardzo ładny asfalt. Chociaż co jakiś czas były leśne krótkie dukty, aż asfalt w lesie skończył się na dobre:
Zdecydowanie podobała nam się taki rodzaj nawierzchni. Był utwardzony i stosunkowo równy. Czasami jakieś szyszki czy korzenie, ale jechało się wyśmienicie. Tak też dotarliśmy do wybrzeża zalewu szczecińskiego. Zrobiliśmy tam krótką przerwę. Ja idę skosztować niemieckie piwko na wieży widokowej:
Tam gdzieś hen daleko mniej więcej w linii prostej znajdowało się Świnoujście:
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Kolejnym naszym celem było większe miasteczko o nazwie Ueckermünde. Liczyliśmy na sklep spożywczy, ale naszym oczom jako pierwsze ukazała się plaża:
Do dzisiaj pamiętam słowa Marty:
,,Jedźmy stąd bo jak się położę na tej plaży to już się nie ruszę"
Tak też zrobiliśmy. Zaraz obok naszym oczom ukazał się napis Świnoujście 22km. Tak, tak w linii prostej:
Przy okazji dowiedzieliśmy się jak po niemiecku jest Świnoujście - nasz cel podróży.
Jadąc przez miasto zauważyliśmy również fajnie wykorzystanie starych drzew, trochę talentu i naprawdę można ładnie urozmaicić okolice:
W miasteczku zrobiliśmy zakupy. Ja do sklepu wchodziłem z 3 razy. W końcu po spakowaniu całego jedzenia po sakwach (nie było łatwo) ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów jechaliśmy asfaltową ścieżką rowerową, ale później zmieniła się ona w naprawdę fajny single-track:
Zaraz za tą ścieżką, zrobiliśmy krótką przerwę na batonika i inne takie przyjemności. Godzina była dość późna, koło 17. Ja postanowiłem się przespacerować w celu znalezienia odpowiedniego miejsca na nocleg. Podczas moich poszukiwań na miejsce odpoczynku przyjechał starszy pan. Zaczął coś do nas mówić po niemiecku. My za dużo nie rozumieliśmy. Chociaż udało nam się wymienić kilka ciekawych informacji. Jedna z nich dotyczyła promu który skrócił by nam drogę o ok 30km. Znajdował się dosyć spory kawałek drogi. Po obliczeniach mieliśmy jeszcze sporo czasu. Tak więc ruszyliśmy:
Droga była niesamowita. Coś innego niż mieliśmy przez całą wyprawę. Ubita droga miedzy polami, wąskie ścieżki totalny brak samochodów, coś wspaniałego dla rowerzysty. Na jednym z pól stała pewna ,,pół-ambona". Marta chciała mi zrobić zdjęcie jak siedziałem, ale to mi się udało uchwycić tą gadułę:
Przemierzaliśmy dalej rezerwat przyrody. W pewnym momencie zauważyłem, że pada mi bateria od aparatu. Tu własnie poratował mnie mój powerbank. Jak się okazało kabel pasuje zarówno jak i do telefonu, ale również do aparatu. Dzięki temu mogłem zrobić te oto zdjęcie z mijanej przez nas wieży widokowej:
Nie zostało wiele kilometrów do promu. Jechaliśmy ile sił w naszych nogach, bo czas jednak uciekał szybko. Dojazd do promu to piękna droga asfaltowa wzdłuż rezerwatu. Dotarliśmy do miejscowości, pędzimy na prom. Okazuje się, że (co się później okazało na nasze szczęście) prom już nie kursował. A dlaczego szczęście? Już tłumaczę. Po pierwsze prom wyglądał tak:
Szczerze mówiąc miałbym delikatnego stracha tym płynąć. Jednak rzeczą ważniejszą był fakt zupełnie inny. Mianowicie cena promu prezentowała się tak:
Na górze jest dość istotna informacja. Cena przejazdu w EURO! Dwa razy po 9 euro daje nam 18, a 18 euro razy +- 4,3zł daje nam nie całe 80zł. Siłą rzeczy i tak byśmy nie płynęli. Te 80zł to plus minus połowa wyprawy dla jednej osoby! Bardziej na plus. Tak więc wróciliśmy z powrotem na szlak i kierowaliśmy się w stronę miejscowości Anklam. Prom znajdował się w wiosce Kamp. Początkowo pomyśleliśmy aby zostać tam na noc. Jednak mój angielski jak i gościna ludzi była na kiepskim poziomie, więc ruszamy dalej. Zawsze są plusy w każdej sytuacji nawet tej beznadziejnej. Tym razem plusem był spektakularny zachód słońca, najładniejszy na całej wyprawie:
Skoro słońce już zaszło, to momentalnie zaczęło robić się ciemno. Z miejscem na noclegiem było naprawdę ciężko. Cały czas widzieliśmy tabliczki z oznaczeniem Parku. Zatrzymaliśmy się w paru miejscach. Każde jednak okazało się być niewystarczająco zakryte abyśmy mogli spędzić tam noc. Wyjechaliśmy z Parku. Przed miejscowością Anklam były ogródki działkowe. Niestety tam też nikt nie poratował nas kawałkiem ziemi na namiot. Z niskimi morałami wjechaliśmy do miasteczka. Przejechaliśmy przez centrum gdzie też zmieniliśmy baterie w lampkach. Sam wyjazd z miasta poszedł sprawnie. Ładna ścieżka rowerowa kierowała nas w dobrą stronę. Po drodze zatrzymaliśmy się kilkukrotnie, aby zbadać miejsce do spania. Żadne się nie nadawało. Po przejechaniu kilku dobrych kilometrów, ciemną ścieżką rowerową znaleźliśmy miejsce do spania. Było całkiem przyzwoite, ale po dłuższych oględzinach ruszyliśmy dalej. Po 500m od miejsca na ewentualny nocleg zaczął się las, ciemny las. Przejechaliśmy raptem 100m i postawiliśmy wrócić do ostatniego miejsca na nocleg. Skończyliśmy dzień mając ponad 120km na liczniku:
Szybko rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać. Noc była z przygodami, ale o tym w kolejnym dniu!
Z Południa na Północ. Dzień 5.
Piątek, 21 sierpnia 2015 | dodano:16.01.2016Kategoria 100-200km, Z moją piękną!, Za granicą, Zachód 2015, Ze zdjęciami
Km: | 105.11 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 06:41 | km/h: | 15.73 |
Pr. maks.: | 42.90 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Obudziliśmy się rano nie wiedząc co nas czeka dookoła. Od razu sprawdziłem czy są rowery. Zasadniczo robię tak za każdym razem. Po wyjściu z namiotu okazało się, że mamy bardzo fajne miejsce. Na zdjęciu namiot już został przestawiony, aby mógł doschnąć po porannej rosie:
Ja zaraz się zabrałem za robienie śniadania. Miejsce do tego mieliśmy idealne. W sakwach znaleźliśmy jeszcze trochę jedzenia. Oczywiście nie mogło zabraknąć gorącego kubka:
Na górze było pełno straganów, barów oraz sklepów z alkoholem i papierosami. Jeden budynek wyjątkowo mi się spodobał, może dlatego, że kojarzył mi się z grą GTA. Na dole tego budynku znajdowała się myjnia:
Trochę czasu minęło zanim się najedliśmy i spakowaliśmy. W końcu my oraz dwa nasze ,,bliźniaki" byliśmy gotowi do drogi:
Jeden duży, drugi mały. Jednak obydwa mocno obładowane. Zaraz po starcie wracamy na niemiecką stronę i znów jedziemy bardzo ładną ścieżką rowerową wzdłuż Odry:
Jedzie się wyśmienicie. Słońce grzeje wiatr nie wieje, nic tylko grzać do przodu. Przejeżdżając przez zabudowania widzimy ograniczenia dla rowerzystów. My musieliśmy tylko delikatnie zwolnić:
Słońce grzało coraz mocniej. Marcie zaczęło doskwierać i musiała ratować się kremami. Co ciekawe jechaliśmy cały czas na północ i Marta miała ,,przypaloną" tylko jedną łydkę. Gdy tylko znaleźliśmy jakaś ławkę od razu się zatrzymujemy na smarowanie:
Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do miejscowości Schwedt:
Trochę czasu nam zleciało na znalezieniu tam sklepu. W końcu znalazłem panią, która szła z siatką z kauflanda i od razu zapytałem o drogę. Trafiliśmy bez większych problemów. Ja poszedłem na zakupy. Marta pilnowała rowerów. Zaraz obok sklepu był kebab. Długo nie musieliśmy się namawiać. Kebab był bardzo dobry:
Przelaliśmy picia do bidonów i ja jeszcze raz poszedłem do sklepu w celu wymienienia butelek i dokupienia jakiś jogurtów. Po uzupełnieniu zapasów ruszamy dalej. Zaraz za miastem widnieje tablica informująca nas o wjeździe do Parku Narodowego. Ta tablica dała nam do zrozumienia, że tutaj namiotu nie postawimy:
Droga uciekała stosunkowo szybko. Mimo powtarzającego się widoku nie mogliśmy się napatrzeć na okolicę. Było naprawdę cudownie. Polecam każdemu przejechać tą trasę. Nawet gdy są jakieś remonty na naszym szlaku to Niemcy zadbali o to aby się nie zgubić:
Z każdym kilometrem oddalamy się od rzeki. Teraz będziemy podziwiać inne widoki. Na przykład bardzo ładne miejscowości wypoczynkowe:
Po przejechaniu tylu kilometrów po niemieckiej stronie, aż nam się nie chce wierzyć gdy widzimy coś w rodzaju rodzinnych ogródków działkowych. Nie było to zbyt często spotykane, a gdy wieczorami przejeżdżaliśmy przez miasteczka nie spotykaliśmy nikogo. Jednak co Niemcom trzeba przyznać to potrafią wykorzystywać energię odnawialną. Na każdym gospodarstwie można było spotkać całą masę kolektorów słonecznych:
Jak wcześniej zauważyłem byliśmy coraz dalej od rzeki, ale ciągle jechaliśmy przy naszej granicy. Jednakże to ,,przejście graniczne" w środku pola nas całkiem zdziwiło:
Jeśli ktoś by chciał tam kiedyś pojechać podaję współrzędne: 53.276161, 14.421127.
Jechaliśmy dalej cały czas dobrze oznakowanym szlakiem. Cały czas oddalając się od rzeki, a później nawet już od granicy. Co nas zaczęło martwić to fakt, iż cały czas są pola, a dzień zaczął chylić się ku wieczorowi:
Na mapie też nie było widać jakiś lasów. Jednak nadzieja umiera ostatnia, więc jechaliśmy dalej. Słońce natomiast z każdym kilometrem było niżej. Jak wiadomo przy zachodzie powstają piękne zdjęcia. Wykorzystuje chwilę gdy Marta musi iść załatwić swoje potrzeby robię dość ładne zdjęcia kolejnych elektrowni, tym razem wiatrowych:
W miedzy czasie znajdujemy jedno miejsce do spania. Miedzy polami w takich większych zaroślach. Niestety leży tam pełno dużych kamieni i musimy szukać dalej. Po paru kilometrach słońce zachodzi na dobre:
Automatycznie robi się chłodniej. Mieliśmy już sporo przejechane. Szukaliśmy tylko odpowiedniego miejsca do spania. Z tym było naprawdę ciężko. Przejechaliśmy przez parę miejscowości. O noclegu na gospodarza mogliśmy tylko pomarzyć. Każdy był zaszyty w swoich 4 kątach. Po drodze sprawdziliśmy kilka miejscówek, żadna się nie nadawała. Tak też zrobiło się całkiem ciemno. Ja zafascynowany wiatrakami robię im kolejne zdjęcie:
Te światełka w tle to też są wiatraki.
W nocy można się fajnie pobawić aparatem oraz światłem. Czasami wychodzą fajne efekty:
Jednak gdy robiło się coraz zimniej i później odechciewało nam się robienia zdjęć czy nawet jazdy dalej. Szukaliśmy już miejsca byle by było i tak też rozbiliśmy się polu. Zdjęcie będzie w dniu kolejnym
Mimo ciężkiej końcówki dzień uważam za bardzo udany.
Dzień SZÓSTY!
Ja zaraz się zabrałem za robienie śniadania. Miejsce do tego mieliśmy idealne. W sakwach znaleźliśmy jeszcze trochę jedzenia. Oczywiście nie mogło zabraknąć gorącego kubka:
Na górze było pełno straganów, barów oraz sklepów z alkoholem i papierosami. Jeden budynek wyjątkowo mi się spodobał, może dlatego, że kojarzył mi się z grą GTA. Na dole tego budynku znajdowała się myjnia:
Trochę czasu minęło zanim się najedliśmy i spakowaliśmy. W końcu my oraz dwa nasze ,,bliźniaki" byliśmy gotowi do drogi:
Jeden duży, drugi mały. Jednak obydwa mocno obładowane. Zaraz po starcie wracamy na niemiecką stronę i znów jedziemy bardzo ładną ścieżką rowerową wzdłuż Odry:
Jedzie się wyśmienicie. Słońce grzeje wiatr nie wieje, nic tylko grzać do przodu. Przejeżdżając przez zabudowania widzimy ograniczenia dla rowerzystów. My musieliśmy tylko delikatnie zwolnić:
Słońce grzało coraz mocniej. Marcie zaczęło doskwierać i musiała ratować się kremami. Co ciekawe jechaliśmy cały czas na północ i Marta miała ,,przypaloną" tylko jedną łydkę. Gdy tylko znaleźliśmy jakaś ławkę od razu się zatrzymujemy na smarowanie:
Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do miejscowości Schwedt:
Trochę czasu nam zleciało na znalezieniu tam sklepu. W końcu znalazłem panią, która szła z siatką z kauflanda i od razu zapytałem o drogę. Trafiliśmy bez większych problemów. Ja poszedłem na zakupy. Marta pilnowała rowerów. Zaraz obok sklepu był kebab. Długo nie musieliśmy się namawiać. Kebab był bardzo dobry:
Przelaliśmy picia do bidonów i ja jeszcze raz poszedłem do sklepu w celu wymienienia butelek i dokupienia jakiś jogurtów. Po uzupełnieniu zapasów ruszamy dalej. Zaraz za miastem widnieje tablica informująca nas o wjeździe do Parku Narodowego. Ta tablica dała nam do zrozumienia, że tutaj namiotu nie postawimy:
Droga uciekała stosunkowo szybko. Mimo powtarzającego się widoku nie mogliśmy się napatrzeć na okolicę. Było naprawdę cudownie. Polecam każdemu przejechać tą trasę. Nawet gdy są jakieś remonty na naszym szlaku to Niemcy zadbali o to aby się nie zgubić:
Z każdym kilometrem oddalamy się od rzeki. Teraz będziemy podziwiać inne widoki. Na przykład bardzo ładne miejscowości wypoczynkowe:
Po przejechaniu tylu kilometrów po niemieckiej stronie, aż nam się nie chce wierzyć gdy widzimy coś w rodzaju rodzinnych ogródków działkowych. Nie było to zbyt często spotykane, a gdy wieczorami przejeżdżaliśmy przez miasteczka nie spotykaliśmy nikogo. Jednak co Niemcom trzeba przyznać to potrafią wykorzystywać energię odnawialną. Na każdym gospodarstwie można było spotkać całą masę kolektorów słonecznych:
Jak wcześniej zauważyłem byliśmy coraz dalej od rzeki, ale ciągle jechaliśmy przy naszej granicy. Jednakże to ,,przejście graniczne" w środku pola nas całkiem zdziwiło:
Jeśli ktoś by chciał tam kiedyś pojechać podaję współrzędne: 53.276161, 14.421127.
Jechaliśmy dalej cały czas dobrze oznakowanym szlakiem. Cały czas oddalając się od rzeki, a później nawet już od granicy. Co nas zaczęło martwić to fakt, iż cały czas są pola, a dzień zaczął chylić się ku wieczorowi:
Na mapie też nie było widać jakiś lasów. Jednak nadzieja umiera ostatnia, więc jechaliśmy dalej. Słońce natomiast z każdym kilometrem było niżej. Jak wiadomo przy zachodzie powstają piękne zdjęcia. Wykorzystuje chwilę gdy Marta musi iść załatwić swoje potrzeby robię dość ładne zdjęcia kolejnych elektrowni, tym razem wiatrowych:
W miedzy czasie znajdujemy jedno miejsce do spania. Miedzy polami w takich większych zaroślach. Niestety leży tam pełno dużych kamieni i musimy szukać dalej. Po paru kilometrach słońce zachodzi na dobre:
Automatycznie robi się chłodniej. Mieliśmy już sporo przejechane. Szukaliśmy tylko odpowiedniego miejsca do spania. Z tym było naprawdę ciężko. Przejechaliśmy przez parę miejscowości. O noclegu na gospodarza mogliśmy tylko pomarzyć. Każdy był zaszyty w swoich 4 kątach. Po drodze sprawdziliśmy kilka miejscówek, żadna się nie nadawała. Tak też zrobiło się całkiem ciemno. Ja zafascynowany wiatrakami robię im kolejne zdjęcie:
Te światełka w tle to też są wiatraki.
W nocy można się fajnie pobawić aparatem oraz światłem. Czasami wychodzą fajne efekty:
Jednak gdy robiło się coraz zimniej i później odechciewało nam się robienia zdjęć czy nawet jazdy dalej. Szukaliśmy już miejsca byle by było i tak też rozbiliśmy się polu. Zdjęcie będzie w dniu kolejnym
Mimo ciężkiej końcówki dzień uważam za bardzo udany.
Dzień SZÓSTY!
Z Południa na Północ. Dzień 4.
Czwartek, 20 sierpnia 2015 | dodano:13.01.2016Kategoria Z moją piękną!, Za granicą, Zachód 2015, Ze zdjęciami
Km: | 101.69 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:56 | km/h: | 17.14 |
Pr. maks.: | 42.20 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Dzisiejszego poranka obudził nas śpiew ptaków. Cała masa wróbli przyleciała i siedziała na drzewie, na daszku wiaty oraz na płocie. Było ich naprawdę dużo i ciekawie urozmaiciły nam śniadanie:
Natomiast na śniadanie mieliśmy coś co się często nam nie zdarza. Zostaliśmy poczęstowani kawą i herbatą. Prawdziwy rarytas na wyprawach rowerowych:
Po spakowaniu wszystkich naszych rzeczy żegnamy się z mamą kolegi. Dziękujemy za miłe ugoszczenie i jedziemy dalej. Postanowiliśmy podjechać do sklepu rowerowego, aby zobaczyć co się dzieje z Marty korbą. Oczywiście nie mieli czasu aby to naprawić, ale powiedział że póki co można jechać. Jednak przed sklepem miała miejsce ciekawsze historia. Jakiś wytrawny kolarz jak zobaczył Marty rower podszedł i powiedział:
-Podziwiam! Ja na takim złomie nie odważył bym się jechać.
Po czym zaczął się wychwalać co to on nie przejechał. Nie wdawałem się w nim w dyskusję. Nie było sensu. W sumie on nawet nie dopuszczał mnie do głosu. Tak więc po chwili ,,rozmowy'' ruszamy dalej. Znów wracamy do naszych sąsiadów:
Po chwili trafiamy na szlak. Jednak po krótkim czasie zaczynamy wątpić czy aby dobrze wjechaliśmy. Cały czas przez te wszystkie przejechane kilometry mieliśmy asfalt pod nogami, a tu taka niespodzianka:
Nie byliśmy jednak pewni czy dobrze jedziemy. Grupa rowerzystów przed nami oraz w oddali wał z asfaltem umocnił nas w przekonaniu, że jedziemy dobrze. Tak też po chwili znaleźliśmy się na drodze która przypominała szlak:
Nie nacieszyliśmy się niestety tą pewnością długo. Już kilkaset metrów dalej znów asfalt się kończył i wjechaliśmy w polną drogę. Marta musiała się zatrzymać na sik-pauzę, a ja w tym czasie dzwonię do Ani, z pytaniem czy dobrze jedziemy. Ona niestety nie kojarzyła tych widoków co jej opisywałem:
Przebiegający pan pokazuje nam, że mamy jechać dalej. Z małym zastanowieniem ruszamy. Jak się później okazało był to najgorszy odcinek naszej wyprawy. Po kilku set metrach przez piachy pola i z dużym podjazdem wjeżdżamy na zagubiony szlak. Od razu widać różnice :
Na dodatek jeszcze mieliśmy długi fajny zjazd, ale jak to w życiu bywa za każdym zjazdem jest podjazd:
Chociaż kolejna zasada mówi: po każdym podjeździe są wspaniałe widoki:
Jedziemy dobrym szlakiem to już jest pewne. Droga ucieka przyjemnie co jakiś czas jakaś krótka przerwa na batonika lub popić co lepszego czego nie było w bidonach. Na jednej z takich przerw wyciągnąłem aparat na małe zabawy:
Hmmm... ciekawe kto lepiej wyszedł. W dobrych nastrojach docieramy do granicy z Kostrzynem. Po raz kolejny postanawiamy wjechać do Polski miedzy innymi po zakupy:
Koło Kostrzyna jest przepiękny Park Narodowy Ujście Warty. Przez chwile zastanawiamy się czy tam nie pojechać. Jednak decydujemy się oglądać Wartę tylko z mostu:
Po zakupach i krótkiej przerwie oraz załatwieniu niektórych spraw na stacji benzynowej wracamy na stronę niemiecką. Jedziemy już 4, ale jakość asfaltu nas nadal powala:
Jak widać po zdjęciach pogodę mieliśmy cudowną. Nawet wiatr którego nie widać nam pomagał. Tak też przemierzamy kolejne kilometry naszej wyprawy. Po drodze widzimy wiele interesujących rzeczy czy to naturalnych czy zrobionych przez człowieka. Jednym z nim były wagony ustawione zaraz przy rzecze. Zastanawialiśmy się do czego one służą. Pierwsza propozycja padła na małe hoteliki:
Kilka kilometrów dalej postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i zjeść coś bardziej pożytecznego. Dość sprawnie poszło nam znalezienie odpowiedniego miejsca do gotowania. Marta cały czas marudziła o kaszce mannej więc nie mogło być nic innego. Jednak zanim się ona zrobiła posiliłem się kanapką z fajną pastą:
Po kilkudziesięciu minutach przerwy ruszamy dalej. Dzień się powoli zbliżał ku końcowi. Temperatura powolutku zaczyna spadać, a przede wszystkim na trasie już nie było widać niemieckich sakwiarzy. Widać ogromną różnicę, naprawdę. Za to my mogliśmy się cieszyć widokami w ciszy i spokoju. Tym razem naszym oczom ukazało się stado żurawi:
Gdy zaczynały odlatywać narobiły naprawdę dużo hałasu. Wieczór natomiast zaczął zbliżać się coraz większymi krokami:
Nie chcieliśmy za bardzo rozbijać się znowu po niemieckiej stronie. Z Polakami jakoś łatwiej się dogadać nawet jakby to była policja czy jakaś straż leśna. My mamy parę zasad, które w razie czego nam pomogą:
1. Nie rozbijamy się gdzie jest dużo śmieci. Jak jest mało to pozbieramy.
2. Sami nie śmiecimy.
3. Rozbijamy się na ugorach terenach leśnych, nigdy w zbożu, gdzie byśmy mogli coś zniszczyć.
4. Staramy się rozbić tak abyśmy byli najmniej widoczni, a najlepiej to wcale.
5. (Zasada Marty) Rozbijamy się tak aby nas rano traktor nie rozjechał :P
Tak też chcieliśmy wjechać, a w zasadzie to wpłynąć do Polski. Jednak prom już nie kursował:
Musieliśmy jechać aż do Osinowa Dolnego. Po drodze mijamy długi most kolejowy, który ma zostać odbudowany:
Słońce było już coraz niżej, a do przejścia granicznego mieliśmy jeszcze kilka kilometrów:
Zaczęło się robić chłodniej. Siły już znacząco opadły, ale dojechać było trzeba. Wjeżdżając do Polski naszym oczom ukazuje się ,,maczek". Niby mieliśmy nie jeść już tego fast-fooda, ale nie mogliśmy się powstrzymać. Szybko zjedliśmy sobie po bułce i zaczęliśmy szukać miejsca. Pierwsze miejscówka która miała być doskonała okazała się nie wypałem. Przejechaliśmy na drugą stronę ulicy, zjechaliśmy w dół blisko rzeki, ale też nic nie było. Wjeżdżając na górę zaczepił nas pewien pan i zaczął do nas mówić po niemiecku. Po polsku mu odpowiedziałem, że nic nie rozumiem. Ten pan był Polakiem i pokazał nam miejsce, gdzie możemy za darmo legalnie się przespać. Widoki mieliśmy ładne:
Szybko rozbijamy namiot przypinamy rowery do stołu i idziemy spać. Dzisiaj było bez wieczornego gotowania. Dzień baaardzo pozytywny, no i pierwsza setka na wyprawie strzeliła :)
Dzień PIĄTY!
Natomiast na śniadanie mieliśmy coś co się często nam nie zdarza. Zostaliśmy poczęstowani kawą i herbatą. Prawdziwy rarytas na wyprawach rowerowych:
Po spakowaniu wszystkich naszych rzeczy żegnamy się z mamą kolegi. Dziękujemy za miłe ugoszczenie i jedziemy dalej. Postanowiliśmy podjechać do sklepu rowerowego, aby zobaczyć co się dzieje z Marty korbą. Oczywiście nie mieli czasu aby to naprawić, ale powiedział że póki co można jechać. Jednak przed sklepem miała miejsce ciekawsze historia. Jakiś wytrawny kolarz jak zobaczył Marty rower podszedł i powiedział:
-Podziwiam! Ja na takim złomie nie odważył bym się jechać.
Po czym zaczął się wychwalać co to on nie przejechał. Nie wdawałem się w nim w dyskusję. Nie było sensu. W sumie on nawet nie dopuszczał mnie do głosu. Tak więc po chwili ,,rozmowy'' ruszamy dalej. Znów wracamy do naszych sąsiadów:
Po chwili trafiamy na szlak. Jednak po krótkim czasie zaczynamy wątpić czy aby dobrze wjechaliśmy. Cały czas przez te wszystkie przejechane kilometry mieliśmy asfalt pod nogami, a tu taka niespodzianka:
Nie byliśmy jednak pewni czy dobrze jedziemy. Grupa rowerzystów przed nami oraz w oddali wał z asfaltem umocnił nas w przekonaniu, że jedziemy dobrze. Tak też po chwili znaleźliśmy się na drodze która przypominała szlak:
Nie nacieszyliśmy się niestety tą pewnością długo. Już kilkaset metrów dalej znów asfalt się kończył i wjechaliśmy w polną drogę. Marta musiała się zatrzymać na sik-pauzę, a ja w tym czasie dzwonię do Ani, z pytaniem czy dobrze jedziemy. Ona niestety nie kojarzyła tych widoków co jej opisywałem:
Przebiegający pan pokazuje nam, że mamy jechać dalej. Z małym zastanowieniem ruszamy. Jak się później okazało był to najgorszy odcinek naszej wyprawy. Po kilku set metrach przez piachy pola i z dużym podjazdem wjeżdżamy na zagubiony szlak. Od razu widać różnice :
Na dodatek jeszcze mieliśmy długi fajny zjazd, ale jak to w życiu bywa za każdym zjazdem jest podjazd:
Chociaż kolejna zasada mówi: po każdym podjeździe są wspaniałe widoki:
Jedziemy dobrym szlakiem to już jest pewne. Droga ucieka przyjemnie co jakiś czas jakaś krótka przerwa na batonika lub popić co lepszego czego nie było w bidonach. Na jednej z takich przerw wyciągnąłem aparat na małe zabawy:
Hmmm... ciekawe kto lepiej wyszedł. W dobrych nastrojach docieramy do granicy z Kostrzynem. Po raz kolejny postanawiamy wjechać do Polski miedzy innymi po zakupy:
Koło Kostrzyna jest przepiękny Park Narodowy Ujście Warty. Przez chwile zastanawiamy się czy tam nie pojechać. Jednak decydujemy się oglądać Wartę tylko z mostu:
Po zakupach i krótkiej przerwie oraz załatwieniu niektórych spraw na stacji benzynowej wracamy na stronę niemiecką. Jedziemy już 4, ale jakość asfaltu nas nadal powala:
Jak widać po zdjęciach pogodę mieliśmy cudowną. Nawet wiatr którego nie widać nam pomagał. Tak też przemierzamy kolejne kilometry naszej wyprawy. Po drodze widzimy wiele interesujących rzeczy czy to naturalnych czy zrobionych przez człowieka. Jednym z nim były wagony ustawione zaraz przy rzecze. Zastanawialiśmy się do czego one służą. Pierwsza propozycja padła na małe hoteliki:
Kilka kilometrów dalej postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i zjeść coś bardziej pożytecznego. Dość sprawnie poszło nam znalezienie odpowiedniego miejsca do gotowania. Marta cały czas marudziła o kaszce mannej więc nie mogło być nic innego. Jednak zanim się ona zrobiła posiliłem się kanapką z fajną pastą:
Po kilkudziesięciu minutach przerwy ruszamy dalej. Dzień się powoli zbliżał ku końcowi. Temperatura powolutku zaczyna spadać, a przede wszystkim na trasie już nie było widać niemieckich sakwiarzy. Widać ogromną różnicę, naprawdę. Za to my mogliśmy się cieszyć widokami w ciszy i spokoju. Tym razem naszym oczom ukazało się stado żurawi:
Gdy zaczynały odlatywać narobiły naprawdę dużo hałasu. Wieczór natomiast zaczął zbliżać się coraz większymi krokami:
Nie chcieliśmy za bardzo rozbijać się znowu po niemieckiej stronie. Z Polakami jakoś łatwiej się dogadać nawet jakby to była policja czy jakaś straż leśna. My mamy parę zasad, które w razie czego nam pomogą:
1. Nie rozbijamy się gdzie jest dużo śmieci. Jak jest mało to pozbieramy.
2. Sami nie śmiecimy.
3. Rozbijamy się na ugorach terenach leśnych, nigdy w zbożu, gdzie byśmy mogli coś zniszczyć.
4. Staramy się rozbić tak abyśmy byli najmniej widoczni, a najlepiej to wcale.
5. (Zasada Marty) Rozbijamy się tak aby nas rano traktor nie rozjechał :P
Tak też chcieliśmy wjechać, a w zasadzie to wpłynąć do Polski. Jednak prom już nie kursował:
Musieliśmy jechać aż do Osinowa Dolnego. Po drodze mijamy długi most kolejowy, który ma zostać odbudowany:
Słońce było już coraz niżej, a do przejścia granicznego mieliśmy jeszcze kilka kilometrów:
Zaczęło się robić chłodniej. Siły już znacząco opadły, ale dojechać było trzeba. Wjeżdżając do Polski naszym oczom ukazuje się ,,maczek". Niby mieliśmy nie jeść już tego fast-fooda, ale nie mogliśmy się powstrzymać. Szybko zjedliśmy sobie po bułce i zaczęliśmy szukać miejsca. Pierwsze miejscówka która miała być doskonała okazała się nie wypałem. Przejechaliśmy na drugą stronę ulicy, zjechaliśmy w dół blisko rzeki, ale też nic nie było. Wjeżdżając na górę zaczepił nas pewien pan i zaczął do nas mówić po niemiecku. Po polsku mu odpowiedziałem, że nic nie rozumiem. Ten pan był Polakiem i pokazał nam miejsce, gdzie możemy za darmo legalnie się przespać. Widoki mieliśmy ładne:
Szybko rozbijamy namiot przypinamy rowery do stołu i idziemy spać. Dzisiaj było bez wieczornego gotowania. Dzień baaardzo pozytywny, no i pierwsza setka na wyprawie strzeliła :)
Dzień PIĄTY!
Z Południa na Północ. Dzień 3.
Środa, 19 sierpnia 2015 | dodano:04.01.2016Kategoria 50-100km, Z moją piękną!, Za granicą, Zachód 2015, Ze zdjęciami
Km: | 85.54 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:53 | km/h: | 17.52 |
Pr. maks.: | 46.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Nie ma chyba nic piękniejszego na wyprawie jak możliwość umycia się po kilku dniach. Niestety rano obudził nas traktor koszący trawę po drugiej stronie wału. Musieliśmy się szybko zbierać, aby nas kierowca nie zobaczył. Gdy Marta kończyła pakować sakwy ja zabrałem aparat i poleciałem zrobić zdjęcie naszego kąpieliska:
Widać tam nasze małe stopy. Cała rzeczka prezentowała się również okazale:
Po lewej stronie Niemcy po prawej Polska. Tak to się prezentowało. Po zrobieniu zdjęć poszedłem pomóc Marcie zapakować sakwy na rowery i w drogę. Jadąc już ścieżką mijamy samochód straży granicznej lub czegoś podobnego. Całe szczęście nic od nas nie chcieli. Po paru kilometrach robimy przerwę na porządne śniadanie. Akurat były ławki oraz stary most prowadzący do Polski z dorobionym wejściem:
Marta zajęła się szykowaniem śniadania, a ja ruszyłem na spacer do domu. Już po chwili znalazłem się między państwami:
Wszedłem na chwilę do Polski i wracam z powrotem na śniadanko. Nie siedzimy za długo. Ruszamy dalej. Kontynuujemy drogę cały czas wzdłuż Nysy, cały czas widzimy polskie słupki graniczne, cały czas widzimy stare mosty, najczęściej są to mosty kolejowe:
Parę kilometrów dalej widzimy przejście graniczne i miejscowość Gubin. Postanawiamy wjechać na chwilę zrobić zakupy. Był tam też McDonald's jedziemy zjeść drugie śniadanie a przede wszystkim podładować komórki. Udało się trochę podładować aparat oraz telefony. Jednak pojawił się inny problem. Kończyło się miejsce na karcie pamięci. Podczas poszukiwań sklepu gdzie ową kartę mógłbym zakupić, natknęliśmy się na starą fabrykę obuwia:
Musi być już długo nieczynna, bo już było widać spore drzewa na budynkach. Po zrobieniu zdjęć wracamy na stronę niemiecką na dalszy ciąg szlaku. Jedzie się przyjemnie. Pogoda dopisuje. Po chwili ukazuje naszym oczom się połączenie rzek Odry i Nysy. Nie mogło zabraknąć zdjęcia oraz krótkiej przerwy:
Po przerwie jedziemy dalej wałem, ciągnie się on przez dłuższy czas. Niestety czasami jedziemy dołem nie widząc okazałości rzeki Odry. Wjeżdżamy do ładnego miasteczka niemieckiego, ale nie zatrzymujemy się w nim. Oglądamy budynki z siodła rowerowego:
Zaraz za miastem znajdowała się jakaś opuszczona budowla, prawdopodobnie jakaś fabryka. Zatrzymaliśmy się aby obejrzeć:
Na kominach było widać jakby ślady od kul. Możliwe że jeszcze z czasów wojny. Po chwili wpatrywania się w te duże kominy ruszamy dalej ścieżką rowerową. Wiatr nam dzisiaj pomagał, od naszych poprzedników Ani i Michał słyszeliśmy, że wiatr to będzie nasz największy wróg jednak nie tym razem. Tak też docieramy pod Frankfurt, gdzie najpierw musimy pokonać duży podjazd aby chwilę później cieszyć się zjazdem, aż do samego centrum. Kierując jedną ręką (w drugiej trzymałem aparat) miałem dużo szczęścia, parę razy o włos uniknąłem wywrotki. Postanawiamy specjalnie nie zwiedzać tylko od razu udajemy się na polską stronę:
Od razu udaje nam się trafić na sklep Media-Expert i zakupuję kartę pamięci 32GB teraz mogę być spokojny o miejsce na karcie! Zaraz obok była biedronka chcieliśmy kupić zakupy na kolację. Jednak zaraz obok serwowali burgery ze 100% wołowiną! Nie mogłem odpuścić takiej okazji. Gdy Marta robiła zakupy postanowiłem zadzwonić do kolegi który ma tutaj rodzinę. Tak też od słowa do słowa wyszło, że będziemy tam spać. Tak więc jedynie co mi zostało to nacieszyć się zapachami póki co. Po chwili docieramy na miejsce. Wita nas mama mojego kolegi. Podczas rozmowy w zachodzącym słońcu rozbijamy nasze obozowisko:
Po rozbiciu namiotu udajmy i poogarnianiu naszych rzeczy oraz przygotowania legowiska do spania ruszamy w ,,miasto" szukając jedzenia. Początkowo mieliśmy iść do takiej lepszej knajpy, ale stwierdziliśmy że za drogo. Poszliśmy do Maca. Niestety wyszło więcej niżeli w tej knajpie ale cóż. Wieczorkiem jeszcze pod wiatą przy wieczornym ciepełku pijemy sobie po piwku:
Po krótkich pogaduchach z dziewczyną dość późno kładziemy się spać!
Dzień CZWARTY!
Widać tam nasze małe stopy. Cała rzeczka prezentowała się również okazale:
Po lewej stronie Niemcy po prawej Polska. Tak to się prezentowało. Po zrobieniu zdjęć poszedłem pomóc Marcie zapakować sakwy na rowery i w drogę. Jadąc już ścieżką mijamy samochód straży granicznej lub czegoś podobnego. Całe szczęście nic od nas nie chcieli. Po paru kilometrach robimy przerwę na porządne śniadanie. Akurat były ławki oraz stary most prowadzący do Polski z dorobionym wejściem:
Marta zajęła się szykowaniem śniadania, a ja ruszyłem na spacer do domu. Już po chwili znalazłem się między państwami:
Wszedłem na chwilę do Polski i wracam z powrotem na śniadanko. Nie siedzimy za długo. Ruszamy dalej. Kontynuujemy drogę cały czas wzdłuż Nysy, cały czas widzimy polskie słupki graniczne, cały czas widzimy stare mosty, najczęściej są to mosty kolejowe:
Parę kilometrów dalej widzimy przejście graniczne i miejscowość Gubin. Postanawiamy wjechać na chwilę zrobić zakupy. Był tam też McDonald's jedziemy zjeść drugie śniadanie a przede wszystkim podładować komórki. Udało się trochę podładować aparat oraz telefony. Jednak pojawił się inny problem. Kończyło się miejsce na karcie pamięci. Podczas poszukiwań sklepu gdzie ową kartę mógłbym zakupić, natknęliśmy się na starą fabrykę obuwia:
Musi być już długo nieczynna, bo już było widać spore drzewa na budynkach. Po zrobieniu zdjęć wracamy na stronę niemiecką na dalszy ciąg szlaku. Jedzie się przyjemnie. Pogoda dopisuje. Po chwili ukazuje naszym oczom się połączenie rzek Odry i Nysy. Nie mogło zabraknąć zdjęcia oraz krótkiej przerwy:
Po przerwie jedziemy dalej wałem, ciągnie się on przez dłuższy czas. Niestety czasami jedziemy dołem nie widząc okazałości rzeki Odry. Wjeżdżamy do ładnego miasteczka niemieckiego, ale nie zatrzymujemy się w nim. Oglądamy budynki z siodła rowerowego:
Zaraz za miastem znajdowała się jakaś opuszczona budowla, prawdopodobnie jakaś fabryka. Zatrzymaliśmy się aby obejrzeć:
Na kominach było widać jakby ślady od kul. Możliwe że jeszcze z czasów wojny. Po chwili wpatrywania się w te duże kominy ruszamy dalej ścieżką rowerową. Wiatr nam dzisiaj pomagał, od naszych poprzedników Ani i Michał słyszeliśmy, że wiatr to będzie nasz największy wróg jednak nie tym razem. Tak też docieramy pod Frankfurt, gdzie najpierw musimy pokonać duży podjazd aby chwilę później cieszyć się zjazdem, aż do samego centrum. Kierując jedną ręką (w drugiej trzymałem aparat) miałem dużo szczęścia, parę razy o włos uniknąłem wywrotki. Postanawiamy specjalnie nie zwiedzać tylko od razu udajemy się na polską stronę:
Od razu udaje nam się trafić na sklep Media-Expert i zakupuję kartę pamięci 32GB teraz mogę być spokojny o miejsce na karcie! Zaraz obok była biedronka chcieliśmy kupić zakupy na kolację. Jednak zaraz obok serwowali burgery ze 100% wołowiną! Nie mogłem odpuścić takiej okazji. Gdy Marta robiła zakupy postanowiłem zadzwonić do kolegi który ma tutaj rodzinę. Tak też od słowa do słowa wyszło, że będziemy tam spać. Tak więc jedynie co mi zostało to nacieszyć się zapachami póki co. Po chwili docieramy na miejsce. Wita nas mama mojego kolegi. Podczas rozmowy w zachodzącym słońcu rozbijamy nasze obozowisko:
Po rozbiciu namiotu udajmy i poogarnianiu naszych rzeczy oraz przygotowania legowiska do spania ruszamy w ,,miasto" szukając jedzenia. Początkowo mieliśmy iść do takiej lepszej knajpy, ale stwierdziliśmy że za drogo. Poszliśmy do Maca. Niestety wyszło więcej niżeli w tej knajpie ale cóż. Wieczorkiem jeszcze pod wiatą przy wieczornym ciepełku pijemy sobie po piwku:
Po krótkich pogaduchach z dziewczyną dość późno kładziemy się spać!
Dzień CZWARTY!
Z Południa na Północ. Dzień 2.
Wtorek, 18 sierpnia 2015 | dodano:02.11.2015Kategoria 50-100km, Z moją piękną!, Za granicą, Zachód 2015, Ze zdjęciami
Km: | 72.32 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:19 | km/h: | 16.75 |
Pr. maks.: | 34.50 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Dzień zaczął się dość leniwie. Niestety nie mieliśmy za dużo rzeczy na śniadanie, więc pakujemy bagaż i postanawiamy ruszyć. Oczywiście samo pakowanie zajęło nam trochę czasu. Mieliśmy natomiast dobrą miejscówkę i nie spieszyliśmy się specjalnie ze zwijaniem obozowiska. W końcu się nam udaję i wyprowadzamy rowery na trasę:
Rozpoczynamy jazdę DW, przed którą tubylcy nas wczoraj ostrzegali. Nie taki diabeł straszny jak go malują, nam jedynie przeszkadzała czasami strasznie nie równo położona kostka. Jednak ją też dało się bokiem ominąć. Kilka chwil później ukazuje nam się przepiękna wieża widokowa:
Mimo jej wysokości postanowiliśmy wejść na górę, a było co wchodzić. Wieża miała 120 stopni, a jej całkowita wysokość wynosiła 29.5m. Mimo wykorzystania 10t stali jak i 89m3 drewna to przy lekkim wietrze jaki wtedy był, wieżą na górze kołysało. Było naprawdę wysoko:
Podobno przy dobrej widoczności widać góry. Pogoda była ładna owszem, ale gór nie było widać, jedynie okolice:
Po nacieszeniu się widokami schodzimy na dół i ufając GPS-owi jedziemy na skróty do Łęknicy:
Jak to ze skrótami bywa okazują się albo dłuższe albo nie przejezdne. Tym razem na końcu ścieżki stała brama. Musieliśmy się kawałek wrócić aby wjechać na właściwą ścieżkę:
Kilka kilometrów dalej wjeżdżamy do miasteczka. Szukamy biedronki gdzie robimy zakupy na pełnowartościowe śniadanie. Zasadniczo wchodzę do sklepu aż z 3 razy do tego jeszcze Marta wchodzi raz. Jak już wszytko kupiliśmy jedziemy wymienić parę złotówek na euro, aby kolejna okazja na kebaba nie przeszła nam koło nosa. Następnie jedziemy w kierunku granicy:
Możemy się zaopatrzyć w firany, papierosy, alkohol, buty laczki itp. Nie kupujemy niczego i przekraczamy granicę. Zaraz po wjeździe na niemiecką stronę trafiamy na nasz szlak rowerowy i przejeżdżamy przez ładnie zadbany park z piękną budowlą na środku:
Chcieliśmy właśnie w tym parku zjeść śniadanie. Jednak nikt zupełnie nikt nie wchodził na trawnik, a ławek ze stolikami nie było. Po objeździe parku wyjeżdżamy i kierujemy się dalej szlakiem. Całe szczęście po przejechaniu kilku kilometrów znaleźliśmy stolik z ławkami. Tam też postanawiamy zrobić przerwę na śniadanie:
Co to by była za wyprawa bez prawdziwej, jedynej, słusznej konserwy:
,,Bo na takiej wyprawie każdy staję się TYROLEM"- Mateusz Szcześniak. Tych słów nie zapomnę do końca życia. Wypowiedziane przez mojego przyjaciela podczas wyprawy do Finlandii w 2012r Szczegóły tutaj! :) (wersja bez ,,rozwalonych" zdjęć" tutaj! :) )
Kontynuujemy jazdę Odra-Nysa-Radweg. Cały czas mijając rowerzystów z większym lub mniejszym bagażem. W większości Niemieccy emeryci lub rodzice z dziećmi. Takich par jak my było stosunkowo mało.
Trasa nadal nas zachwyca. Mimo drogi w środku pola czy lasu cały czas równy asfalt jest:
Po pewnym czasie wjeżdżamy na wał. Tam też robimy kilka minut przerwy:
Droga ciągnie się wzdłuż Nysy. Raz na wale raz pod nim czasami do wyboru mamy nawet możliwość jechania na górze lub na dole.
Co kawałek mijamy stare opuszczone mosty czy to drogowe czy kolejowe:
Oczywiście trasa wjedzie też przez ładnie wyremontowane niemieckie miasteczka:
Po wyjeździe z Forst, dzień zbliżał się ku wieczorowi. Musieliśmy znaleźć jakieś dobre miejsce na nocleg. Patrząc na nasze położenie wiedzieliśmy, że noc spędzimy u naszych zachodnich sąsiadów. Dlatego też nie chcieliśmy szukać nocleg na ostatnią chwilę. Wczesnym wieczorem znajdujemy całkiem dobre miejsce zaraz za wałem obok rzeki. Rozbijanie namiotu poszło nam wyjątkowo sprawnie. Dzisiaj na kolacje mieliśmy kus-kus z sosem i kukurydzą:
Po kolacji poszedłem sprawdzić wejście do rzeki. W tym czasie Marta zajęła się porządkami po kolacji:
Gdy uporządkowaliśmy przestrzeń wokół siebie poszliśmy się wykąpać. Niesamowite uczucie kąpać się i stać jedną nogą w Polsce, a drugą po stronie naszych sąsiadów. Po kąpieli szybciutko poszliśmy spać, by móc rano szybko wstać.
Dzień TRZECI!
Rozpoczynamy jazdę DW, przed którą tubylcy nas wczoraj ostrzegali. Nie taki diabeł straszny jak go malują, nam jedynie przeszkadzała czasami strasznie nie równo położona kostka. Jednak ją też dało się bokiem ominąć. Kilka chwil później ukazuje nam się przepiękna wieża widokowa:
Mimo jej wysokości postanowiliśmy wejść na górę, a było co wchodzić. Wieża miała 120 stopni, a jej całkowita wysokość wynosiła 29.5m. Mimo wykorzystania 10t stali jak i 89m3 drewna to przy lekkim wietrze jaki wtedy był, wieżą na górze kołysało. Było naprawdę wysoko:
Podobno przy dobrej widoczności widać góry. Pogoda była ładna owszem, ale gór nie było widać, jedynie okolice:
Po nacieszeniu się widokami schodzimy na dół i ufając GPS-owi jedziemy na skróty do Łęknicy:
Jak to ze skrótami bywa okazują się albo dłuższe albo nie przejezdne. Tym razem na końcu ścieżki stała brama. Musieliśmy się kawałek wrócić aby wjechać na właściwą ścieżkę:
Kilka kilometrów dalej wjeżdżamy do miasteczka. Szukamy biedronki gdzie robimy zakupy na pełnowartościowe śniadanie. Zasadniczo wchodzę do sklepu aż z 3 razy do tego jeszcze Marta wchodzi raz. Jak już wszytko kupiliśmy jedziemy wymienić parę złotówek na euro, aby kolejna okazja na kebaba nie przeszła nam koło nosa. Następnie jedziemy w kierunku granicy:
Możemy się zaopatrzyć w firany, papierosy, alkohol, buty laczki itp. Nie kupujemy niczego i przekraczamy granicę. Zaraz po wjeździe na niemiecką stronę trafiamy na nasz szlak rowerowy i przejeżdżamy przez ładnie zadbany park z piękną budowlą na środku:
Chcieliśmy właśnie w tym parku zjeść śniadanie. Jednak nikt zupełnie nikt nie wchodził na trawnik, a ławek ze stolikami nie było. Po objeździe parku wyjeżdżamy i kierujemy się dalej szlakiem. Całe szczęście po przejechaniu kilku kilometrów znaleźliśmy stolik z ławkami. Tam też postanawiamy zrobić przerwę na śniadanie:
Co to by była za wyprawa bez prawdziwej, jedynej, słusznej konserwy:
,,Bo na takiej wyprawie każdy staję się TYROLEM"- Mateusz Szcześniak. Tych słów nie zapomnę do końca życia. Wypowiedziane przez mojego przyjaciela podczas wyprawy do Finlandii w 2012r Szczegóły tutaj! :) (wersja bez ,,rozwalonych" zdjęć" tutaj! :) )
Kontynuujemy jazdę Odra-Nysa-Radweg. Cały czas mijając rowerzystów z większym lub mniejszym bagażem. W większości Niemieccy emeryci lub rodzice z dziećmi. Takich par jak my było stosunkowo mało.
Trasa nadal nas zachwyca. Mimo drogi w środku pola czy lasu cały czas równy asfalt jest:
Po pewnym czasie wjeżdżamy na wał. Tam też robimy kilka minut przerwy:
Droga ciągnie się wzdłuż Nysy. Raz na wale raz pod nim czasami do wyboru mamy nawet możliwość jechania na górze lub na dole.
Co kawałek mijamy stare opuszczone mosty czy to drogowe czy kolejowe:
Oczywiście trasa wjedzie też przez ładnie wyremontowane niemieckie miasteczka:
Po wyjeździe z Forst, dzień zbliżał się ku wieczorowi. Musieliśmy znaleźć jakieś dobre miejsce na nocleg. Patrząc na nasze położenie wiedzieliśmy, że noc spędzimy u naszych zachodnich sąsiadów. Dlatego też nie chcieliśmy szukać nocleg na ostatnią chwilę. Wczesnym wieczorem znajdujemy całkiem dobre miejsce zaraz za wałem obok rzeki. Rozbijanie namiotu poszło nam wyjątkowo sprawnie. Dzisiaj na kolacje mieliśmy kus-kus z sosem i kukurydzą:
Po kolacji poszedłem sprawdzić wejście do rzeki. W tym czasie Marta zajęła się porządkami po kolacji:
Gdy uporządkowaliśmy przestrzeń wokół siebie poszliśmy się wykąpać. Niesamowite uczucie kąpać się i stać jedną nogą w Polsce, a drugą po stronie naszych sąsiadów. Po kąpieli szybciutko poszliśmy spać, by móc rano szybko wstać.
Dzień TRZECI!
Z Południa na Północ. Dzień 1.
Poniedziałek, 17 sierpnia 2015 | dodano:31.10.2015Kategoria 50-100km, Z moją piękną!, Za granicą, Ze zdjęciami, Zachód 2015
Km: | 68.47 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:21 | km/h: | 15.74 |
Pr. maks.: | 40.90 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Po zeszłorocznej wyprawie wzdłuż wybrzeża przyszedł czas na kolejną. Tym razem zamierzmy pokonać zachodnią granicę. Urlop miałem od 15 sierpnia, teoretycznie. Jednak w sobotę musiałem iść jeszcze do pracy, a po drugie przyjechała (w sumie to ją przywieźli rodzice) moja półtoraroczna chrześniaczka. Tak więc postanowiliśmy ruszyć w nocy miedzy sobotą, a niedzielą. Pakowanie zajęło nam dużo czasu, pakujemy się całą sobotę po wizycie Mai. Pociąg mamy w nocy około 2:
Na dworcu jak to bywa duże zamieszanie. Jest dużo opóźnień z racji na burze w północnej części kraju. Nasz pociąg przyjechał nie tam gdzie powinien. W końcu udaje nam się wsiąść do pociągu, byle jakiego, byle do Wrocławia:
Oczywiście nie było innej opcji przewozu rowerów jak zastawienie nimi toalety. Do Wrocławia docieramy nad ranem. Tam mamy przesiadkę i musimy trochę poczekać. W miedzy czasie idę zakupić ,,śniadanie" w KFC. Znalezienie kolejnego pociągu i załadowanie się do niego z rowerami poszło nam sprawnie. Kupno biletów też. Niestety musimy płacić drugi raz za rowery :/ Podróż przebiega bardziej komfortowo:
Bez większych problemów dojeżdżamy do Zgorzelca. Chwila zawahania na której stacji mamy wysiąść, ale wysiadamy na właściwej. Jesteśmy tam przed 9 rano:
Chcemy kupić jakieś bułki na śniadanie, po drodze mijamy biedronkę, ale otwierają ją dopiero o 9. Czekamy tą chwilkę. Gdy Marta robi zakupy ja sprawdzam, czy jest tu w okolicy kościół i na którą mają mszę. Jest i to nie daleko, msza jest na 9.30 więc od razu po wyjściu Marty ze sklepu i spakowaniu zakupów jedziemy. Staliśmy przed wejściem do kościoła z obawy o nasze rowery. Niestety przez słabe nagłośnienie nie słyszeliśmy ponad połowy kazania. Doskwierał nam również upał jak i brak snu. Byliśmy jednak szczęśliwi, że zaczynamy naszą wyprawę z Bogiem:
Śniadanie planowaliśmy zjeść już na szlaku. W Polsce robimy ostatnie zakupy i ruszamy za granicę:
Szybko wjeżdżamy na szlak. Jedziemy, jedziemy i jedziemy. Nie spotykamy żadnej ławki, stolika ani niczego gdzie byśmy mogli odpocząć i zjeść. W końcu się wkurzamy i wjeżdżamy w lasek gdzie rozbijamy ,,obóz". Wyciągamy kocyk oraz nasze jedzenie i zaczynamy śniadanie. Z racji na cała nie przespaną noc usypiamy na chwilę zostawiając wszytko na wierzchu. Było to trochę nieodpowiedzialne, ale w końcu to jest ,,zachód". Jedziemy dalej pięknym asfaltowym szlakiem. Nasza dłuższa przerwa wyszła nam na dobre, drogi które mijamy są całe mokre. Chwile wcześniej musiało tutaj padać. Po drodze mijamy (jak to Marta nazwała) park orientacji przestrzennej, a przy wejściu takie rzeczy:
Następnie naszym oczom ukazuje się przepiękny znak. Musieliśmy się zatrzymać, przygotować i oczywiście zrobić fotografię:
Niestety zjazd trwał jakieś kilkadziesiąt metrów. Takie ot atrakcje.
Mokry asfalt nie przeszkodził nam w zachwycaniu się jakością trasy. Naprawdę jest to coś niesamowitego. Jak to kolega stwierdzi (który przejechał ten szlak kilka tygodni wcześniej) można by tą trasę przejechać kolarzówką. My już kilka kilometrów dalej wjeżdżamy do Rothnenburga. Od razu szlak nas prowadzi na ryneczek:
Po chwili odpoczynku jedziemy dalej. Mijamy kebab, brak euro spowodował jednak, że mijamy go szerokim łukiem :( Kontynuujemy naszą trasę pięknymi drogami miedzy lasem, a polem:
oraz nie zliczonymi polami słoneczników:
Robi się późno i zaczynamy szukać miejsca do spania. Trochę mamy obawy przed rozbiciem namiotów na niemieckiej ziemi. Mimo to szukamy dobrego miejsca. Niestety nic nie znajdujemy. Docieramy do granicy z Polską:
Przejeżdżamy na naszą stronę w miejscowości Przewóz. Znajdujemy otwarty sklep co w Niemczech jest niemożliwe o tej godzinie. Kupuje piwko na wieczór i jedziemy dalej drogą wojewódzką. Tutaj też łatwiej znaleźć miejsce na nocleg. Zaraz po wyjechaniu za miejscowość widzimy piękny zjazd w pole. Tam też spędzimy dzisiejszą noc. Podczas, gdy Marta zajmuję się porządkowaniem sakw, ja mistrz kuchni polowej, zajmuję się gotowaniem:
Tak też minął nasz pierwszy dzień wyprawy. Kilometrów najmniej, z każdym dniem będą rosnąć. Dziękuję kochanie!
Dzień DRUGI!
Na dworcu jak to bywa duże zamieszanie. Jest dużo opóźnień z racji na burze w północnej części kraju. Nasz pociąg przyjechał nie tam gdzie powinien. W końcu udaje nam się wsiąść do pociągu, byle jakiego, byle do Wrocławia:
Oczywiście nie było innej opcji przewozu rowerów jak zastawienie nimi toalety. Do Wrocławia docieramy nad ranem. Tam mamy przesiadkę i musimy trochę poczekać. W miedzy czasie idę zakupić ,,śniadanie" w KFC. Znalezienie kolejnego pociągu i załadowanie się do niego z rowerami poszło nam sprawnie. Kupno biletów też. Niestety musimy płacić drugi raz za rowery :/ Podróż przebiega bardziej komfortowo:
Bez większych problemów dojeżdżamy do Zgorzelca. Chwila zawahania na której stacji mamy wysiąść, ale wysiadamy na właściwej. Jesteśmy tam przed 9 rano:
Chcemy kupić jakieś bułki na śniadanie, po drodze mijamy biedronkę, ale otwierają ją dopiero o 9. Czekamy tą chwilkę. Gdy Marta robi zakupy ja sprawdzam, czy jest tu w okolicy kościół i na którą mają mszę. Jest i to nie daleko, msza jest na 9.30 więc od razu po wyjściu Marty ze sklepu i spakowaniu zakupów jedziemy. Staliśmy przed wejściem do kościoła z obawy o nasze rowery. Niestety przez słabe nagłośnienie nie słyszeliśmy ponad połowy kazania. Doskwierał nam również upał jak i brak snu. Byliśmy jednak szczęśliwi, że zaczynamy naszą wyprawę z Bogiem:
Śniadanie planowaliśmy zjeść już na szlaku. W Polsce robimy ostatnie zakupy i ruszamy za granicę:
Szybko wjeżdżamy na szlak. Jedziemy, jedziemy i jedziemy. Nie spotykamy żadnej ławki, stolika ani niczego gdzie byśmy mogli odpocząć i zjeść. W końcu się wkurzamy i wjeżdżamy w lasek gdzie rozbijamy ,,obóz". Wyciągamy kocyk oraz nasze jedzenie i zaczynamy śniadanie. Z racji na cała nie przespaną noc usypiamy na chwilę zostawiając wszytko na wierzchu. Było to trochę nieodpowiedzialne, ale w końcu to jest ,,zachód". Jedziemy dalej pięknym asfaltowym szlakiem. Nasza dłuższa przerwa wyszła nam na dobre, drogi które mijamy są całe mokre. Chwile wcześniej musiało tutaj padać. Po drodze mijamy (jak to Marta nazwała) park orientacji przestrzennej, a przy wejściu takie rzeczy:
Następnie naszym oczom ukazuje się przepiękny znak. Musieliśmy się zatrzymać, przygotować i oczywiście zrobić fotografię:
Niestety zjazd trwał jakieś kilkadziesiąt metrów. Takie ot atrakcje.
Mokry asfalt nie przeszkodził nam w zachwycaniu się jakością trasy. Naprawdę jest to coś niesamowitego. Jak to kolega stwierdzi (który przejechał ten szlak kilka tygodni wcześniej) można by tą trasę przejechać kolarzówką. My już kilka kilometrów dalej wjeżdżamy do Rothnenburga. Od razu szlak nas prowadzi na ryneczek:
Po chwili odpoczynku jedziemy dalej. Mijamy kebab, brak euro spowodował jednak, że mijamy go szerokim łukiem :( Kontynuujemy naszą trasę pięknymi drogami miedzy lasem, a polem:
oraz nie zliczonymi polami słoneczników:
Robi się późno i zaczynamy szukać miejsca do spania. Trochę mamy obawy przed rozbiciem namiotów na niemieckiej ziemi. Mimo to szukamy dobrego miejsca. Niestety nic nie znajdujemy. Docieramy do granicy z Polską:
Przejeżdżamy na naszą stronę w miejscowości Przewóz. Znajdujemy otwarty sklep co w Niemczech jest niemożliwe o tej godzinie. Kupuje piwko na wieczór i jedziemy dalej drogą wojewódzką. Tutaj też łatwiej znaleźć miejsce na nocleg. Zaraz po wyjechaniu za miejscowość widzimy piękny zjazd w pole. Tam też spędzimy dzisiejszą noc. Podczas, gdy Marta zajmuję się porządkowaniem sakw, ja mistrz kuchni polowej, zajmuję się gotowaniem:
Tak też minął nasz pierwszy dzień wyprawy. Kilometrów najmniej, z każdym dniem będą rosnąć. Dziękuję kochanie!
Dzień DRUGI!
,,Niekończąca się opowieść"
Sobota, 1 sierpnia 2015 | dodano:05.08.2015Kategoria 400 i w góre :), TCT, W górach..., Za granicą, Ze zdjęciami
Km: | 603.71 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 26:12 | km/h: | 23.04 |
Pr. maks.: | 75.07 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Canyon Roadlite |
Rowerowe zdobycie Pragi miałem już w głowie dawno temu. Zawsze pojawiał się jeden zasadniczy problem, mianowicie jak wrócić z Pragi. Przecież powrót rowerem do Polski to byłby zbyt duży dystans. Widocznie było trzeba dorosnąć do tej decyzji. Czwórka moich towarzyszy (Michał, Piotr, Michał i Piotr ) oraz ja postanowiliśmy podjąć to wyzwanie. Start zaplanowany na piątek na 18. Niestety ja jeszcze przed wyjazdem musiałem iść do pracy, skończyłem o 14. Całe szczęście spakowałem się i przygotowałem rower w czwartek, więc po pracy spokojnie mogę się przespać kilka minut. Moja ukochana zrobiła mi bułeczki na drogę i pomogła mi się do końca spakować. Punktualnie za piętnaście 18 ruszamy razem na miejsce zbiórki:
Mieliśmy zgarnąć jeszcze Michała, ale był na ogródku z Anią i nie usłyszał dzwonka. Tak więc wszyscy spotykamy się na miejscu zbiórki. Z lekkim opóźnieniem jesteśmy gotowi do drogi. Tak się prezentuje 5 śmiałków:
Dostaję buziaka na pożegnanie od dziewczyny i ruszamy w drogę. Pierwsze kilometry to jazda drogami krajowymi. W Stęszewie, jak zawsze w piątek o tej godzinie korek. Nam udaje się go dość sprawnie ominąć. Za Stęszewem skręcamy w prawo w kierunku Zielonej Góry. Cudowny asfalt, nie za duży ruch i pięknie zachodzące pomalutku słońce:
W miedzy czasie robimy szybką ,,sik-pauze" oraz sprawdzamy mapę. Dokładnie to nawigację w telefonie. Po kilku kilometrach zjeżdżamy z drogi krajowej. Asfalt troszkę gorszy, ale klimat zdecydowanie lepszy:
Na kolejnym skrzyżowaniu sprawdzamy mapę, aby nie potrzebnie nie błądzić. Wynika z niej, że jeszcze kilka kilometrów pojedziemy taką drogą. Jednak nie dawno został położony świeży asfalt i jedzie się idealnie. Słońce natomiast żegna się z nami na dobre kilka godzin:
Jeszcze przed nocą mijamy województwo Lubuskie:
Dalsza droga to jazda nieznanymi dotąd trasami. Całe szczęście stan nawierzchni dobry, więc nie trzeba się pilnować, aby nie wjechać w jakąś dziurę. Po za tym nasze latarki dają sobie dobrze radę:
Nie wiem co dokładnie się stało, ale moja latarka nie zmieniała trybów na dziurach tak jak miało to miejsce podczas wyjazdu do Kołobrzegu. Drogą wojewódzką 315 docieramy do Nowej Soli:
Każdy z nas miał ochotę na maca. Jednak jak się później dowiedzieliśmy, nie mają tutaj maca. Mamy do wyboru kebab, który nie wiadomo czy będzie dobry oraz sprawdzone hot-dogi na Orlenie. Wybraliśmy opcję nr. 2. Mi to zdecydowanie wystarczyły pyszne bułki z kotlecikiem od Marty!
Trochę ponad 100km wybiło nam na tej przerwie. Spędziliśmy tutaj trochę więcej czasu. Następny większy odpoczynek był zaplanowany w Zgorzelcu. Oczywiście w międzyczasie występowały krótkie ,,sik-pauzy" oraz sprawdzenie mapy:
Tym razem o ciemnościach zmieniamy woj. Lubuskie na Dolnośląskie. Nie zatrzymujemy się na zdjęcie, dlatego taka jakość:
Przed samym Zgorzelcem droga jest w stanie krytycznym. Nawet przy dobrym oświetleniu ciężko jest ominąć niektóre dziury. Około godziny 5 rano meldujemy się na stacji benzynowej:
200km w nogach. Czas na ciepły posiłek. Ja zamawiam jedynie białą, mocno słodką kawę i dojadam bułkami, które zostały mi jeszcze w sakwie. Na tej stacji Michał postanawia nas opuścić i dalej niestety ruszamy w 4. Przez słaby drogę w Polsce postanawiamy wjechać na stronę niemiecką:
Początkowo chcieliśmy jechać drogą rowerową, ale przez te ciągłe przejazdy przez małe miasteczka wybieramy główną drogę nr 99.W międzyczasie słońce wita nas na dobre:
Tak też docieramy do Żytawy. Przejazd przez miasto i znowu jesteśmy po stronie polskiej. Chciałem chłopakom pokazać trójstyk granic. Byłem tam podczas wyprawy na Węgry (opis wrzucam kolegi, bo na moim się zdjęcia zepsuły), więc wiedziałem jak tam dojechać:
Chwila na zdjęcia i ruszamy dalej:
Wjeżdżamy z powrotem do Niemiec, aby się szybko przedostać do Czech. W pewnym momencie widzimy zakaz jazdy. Pytamy tubylca czy rowerami przejedziemy. Niestety, musimy jechać objazdem, ale tylko kilometr więcej. Pomyślałem sobie jeden kilometr w tą czy w tamtą co to dla nas. Jednak już po chwili wiedziałem gdzie jest haczyk. Zaraz po skręcie zaczął się pierwszy zwykły podjazd po którym był szybki zjazd. Kawałek dalej już nie było tak kolorowo:
Źle nie było, chociaż jeszcze dalej było trochę gorzej:
Ten drugi podjazd pokonuje dwa razy, ponieważ było trzeba się wrócić po Piotra który nie pojechał tam, gdzie miał. Na zjeździe biję rekord życiowy prędkości. Dalej w 4 zdobywamy podjazd jeszcze raz. Zmęczeni na górze bierzemy łyka picia i cieszymy się pięknymi widokami:
Jak dobrze wiadomo po każdym podjeździe musi być zjazd. Ruszamy z zawrotną prędkością na dół. Po drodze spotykamy sprawców tego objazdu:
Potem jeszcze trochę z górki i znowu pod górę, ale to już w Czechach:
Spodziewałem się trochę lepszych dróg. Dziur było dosyć sporo. Podjazdów też trochę jeszcze było, może już nie tak dużych jak wcześniej, ale były. Na stacji benzynowej zatrzymujemy się i robimy zakup wody. Mijamy strasznie dużo motocyklistów oraz rowerzystów. Jedziemy główną drogą nr 9 kierując się znakami na ,,Praha". Zaczyna się robić coraz cieplej, wręcz upalnie. W Miejscowości Mielnik nie zauważmy nagle zielonego znaku Praga, który prowadzi na autostradę. Musimy się kilka kilometrów cofnąć. Przy okazji robię zdjęcie ładnie położonego miasta:
W miasteczku znajdujemy sklep, co w Czechach jest dużym wyczynem. Po zakupach i krótkim odpoczynku jedziemy w końcu zdobyć Pragę. Ostatnie kilometry i po prawie 400km docieramy do celu naszego wyjazdu:
Dobrze oznakowane miasto pozwala nam szybko dotrzeć do centrum, a dokładnie koło Mostu Karola. Znowu przypominają mi się widoki z mojej wyprawy. W Pradze byłem dwa razy obydwa na rowerze. Udaję mi się zrobić ładne zdjęcie:
Oczywiście nie mogło zabraknąć zbiorowej fotki na moście Karola:
Tutaj Piotr postanowił zostać. Mimo prób namówienia go, aby wracał z nami, zostaje. Wspólnie też doszliśmy do wniosku, że taki wyjazd nie nadaje się na zwiedzanie miasta. Postanawiamy udać się na wspólny posiłek, gdzieś w centrum:
Żegnamy się z Piotrem i wyjeżdżamy z Pragi. Pojawia się mały problem, bo jak się okazuje droga, którą wybraliśmy jest to droga ekspresowa. Musimy korzystać z nawigacji i wyznaczymy nową drogę, kilka kilometrów dłuższą. Na wyjeździe z Pragi słońce po raz drugi zachodzi na tej wycieczce:
Gdy zrobiło się ciemno lampki poszły w ruch. Niestety droga znów nie była w najlepszym stanie i nasze biedne koła znowu mocno obrywają. Mimo dużego dystansu noga cały czas podaje. Większy problem jest z sennością. Jednogłośnie postanawiamy zrobić przerwę na szybką drzemkę. Tutaj w grę wchodzi nasze bezpieczeństwo. Drzemka oficjalnie trwała około 20 minut, ale wydawało nam się jakbyśmy nie przespali nawet 5 minut. W końcu wjeżdżamy na lepszy asfalt. Ja w między czasie zmieniam baterię w latarce. Widać dużą różnicę:
Docieramy do Mlada Boleslav. W mieście szukamy jakiegoś sklepu/stacji, czegokolwiek gdzie możemy kupić wodę. Wyjeżdżając z miasta pokonujemy duży podjazd. Pytamy się czy jest jeszcze jakaś szansa na sklep. Okazuję się, że jedynie stacja jest na dole. Chwila zawahania i zjeżdżamy. Okazuję się być automatyczną, paliwem się nie napijemy. Michał całe szczęście wypatrzył Tesco 24h. Robimy zakupy, odpoczywamy i ponowie atakujemy podjazd. Droga zdecydowanie lepsza. Kilometry uciekają dość sprawnie, chociaż słowo dość jest w tym przypadku trochę mocne. Docieramy do Turnov. Za górami gdzieś powoli wychodzi słońce. Do Harrachowa zostało ponad 40 km. To właśnie te kilometry czuję najbardziej. To właśnie na tych podjazdach wybiło mi drugie w życiu 500km:
Mi naprawdę ciężko było na tych długich podjazdach. Kurcze nie wiem może waga robi swoje, ale chłopaki lecieli jak zawodowcy pod górę. W każdym razie zawsze za mną czekali. Raz to ich tak spotkałem:
Chwila odpoczynku na szczycie i szykował się piękny zjazd. W Górach zazwyczaj wschody słońca są efektowne. Ten niestety okazał się być takim zwykłym:
W końcu dojeżdżamy do Harrachowa. Ja wchodzę do sklepu, aby wydać ostatnie korony. Akurat starcza na puszkę coli, idealna na ostatni długi podjazd tej wycieczki. Na końcówce podjazdu wjeżdżamy do naszego pięknego kraju:
Czekał nas ostatni piękny długi zjazd. Znany był mi on z wyjazdu w 2013r do Szklarskiej. Kilkanaście kilometrów dobrego zjazdu i ostatnia prosta do Jeleniej Góry. Na tej drodze pięknie widać Śnieżkę i pobliskie szczyty:
Wjeżdżamy do miasta. Ja szybko sprawdzam nawigację i już wiem jak się kierować na dworzec. Na stację PKP docieramy sprawnie o godzinie 9.42. Odjazd pociągu planowany na 9.54. Udało się zdążyliśmy. Michał kupuje bilety, ja z Piotrem lecimy do sklepu po zwycięskiego izobronika. Wchodzimy do pociągu o 9.53. Podróż mija sprawnie. Nawet nie wiem kiedy czas minął i już jesteśmy w Mosinie. Postanowiłem wysiąść z chłopakami. Tam się żegnamy. Ja jak nowo narodzony (no prawie) gnam do domu przez Stęszew. Po drodze jeszcze wskakuję do Łodzi:
Później Stęszew, Trzcielin i Konarzewo. Miedzy Konarzewem, a Chomęcicami wybija mi 600km:
Ostatnia prosta i jestem w domu. Ledo stoję na nogach. Pędziłem, aby się pożegnać z gośćmi z Filipin. Na koniec ostatnie zdjęcie licznika:
Z takim wynikiem kończę ten ciężki, ale bardzo pozytywny wyjazd. Ledwo wszedłem do domu, a dziewczyna oraz mój brat zabierają mnie nad jezioro. Idealnie! Jednak już jedziemy samochodem...
Dzięki panowie za wyjazd. Mam nadzieję, że na koniec sierpnia powtórzymy wynik. Nawet go poprawimy, Plan jest teraz tylko realizacja. To jest mój obecny rekord, ale długo nim nie zostanie! :)
Mieliśmy zgarnąć jeszcze Michała, ale był na ogródku z Anią i nie usłyszał dzwonka. Tak więc wszyscy spotykamy się na miejscu zbiórki. Z lekkim opóźnieniem jesteśmy gotowi do drogi. Tak się prezentuje 5 śmiałków:
Dostaję buziaka na pożegnanie od dziewczyny i ruszamy w drogę. Pierwsze kilometry to jazda drogami krajowymi. W Stęszewie, jak zawsze w piątek o tej godzinie korek. Nam udaje się go dość sprawnie ominąć. Za Stęszewem skręcamy w prawo w kierunku Zielonej Góry. Cudowny asfalt, nie za duży ruch i pięknie zachodzące pomalutku słońce:
W miedzy czasie robimy szybką ,,sik-pauze" oraz sprawdzamy mapę. Dokładnie to nawigację w telefonie. Po kilku kilometrach zjeżdżamy z drogi krajowej. Asfalt troszkę gorszy, ale klimat zdecydowanie lepszy:
Na kolejnym skrzyżowaniu sprawdzamy mapę, aby nie potrzebnie nie błądzić. Wynika z niej, że jeszcze kilka kilometrów pojedziemy taką drogą. Jednak nie dawno został położony świeży asfalt i jedzie się idealnie. Słońce natomiast żegna się z nami na dobre kilka godzin:
Jeszcze przed nocą mijamy województwo Lubuskie:
Dalsza droga to jazda nieznanymi dotąd trasami. Całe szczęście stan nawierzchni dobry, więc nie trzeba się pilnować, aby nie wjechać w jakąś dziurę. Po za tym nasze latarki dają sobie dobrze radę:
Nie wiem co dokładnie się stało, ale moja latarka nie zmieniała trybów na dziurach tak jak miało to miejsce podczas wyjazdu do Kołobrzegu. Drogą wojewódzką 315 docieramy do Nowej Soli:
Każdy z nas miał ochotę na maca. Jednak jak się później dowiedzieliśmy, nie mają tutaj maca. Mamy do wyboru kebab, który nie wiadomo czy będzie dobry oraz sprawdzone hot-dogi na Orlenie. Wybraliśmy opcję nr. 2. Mi to zdecydowanie wystarczyły pyszne bułki z kotlecikiem od Marty!
Trochę ponad 100km wybiło nam na tej przerwie. Spędziliśmy tutaj trochę więcej czasu. Następny większy odpoczynek był zaplanowany w Zgorzelcu. Oczywiście w międzyczasie występowały krótkie ,,sik-pauzy" oraz sprawdzenie mapy:
Tym razem o ciemnościach zmieniamy woj. Lubuskie na Dolnośląskie. Nie zatrzymujemy się na zdjęcie, dlatego taka jakość:
Przed samym Zgorzelcem droga jest w stanie krytycznym. Nawet przy dobrym oświetleniu ciężko jest ominąć niektóre dziury. Około godziny 5 rano meldujemy się na stacji benzynowej:
200km w nogach. Czas na ciepły posiłek. Ja zamawiam jedynie białą, mocno słodką kawę i dojadam bułkami, które zostały mi jeszcze w sakwie. Na tej stacji Michał postanawia nas opuścić i dalej niestety ruszamy w 4. Przez słaby drogę w Polsce postanawiamy wjechać na stronę niemiecką:
Początkowo chcieliśmy jechać drogą rowerową, ale przez te ciągłe przejazdy przez małe miasteczka wybieramy główną drogę nr 99.W międzyczasie słońce wita nas na dobre:
Tak też docieramy do Żytawy. Przejazd przez miasto i znowu jesteśmy po stronie polskiej. Chciałem chłopakom pokazać trójstyk granic. Byłem tam podczas wyprawy na Węgry (opis wrzucam kolegi, bo na moim się zdjęcia zepsuły), więc wiedziałem jak tam dojechać:
Chwila na zdjęcia i ruszamy dalej:
Wjeżdżamy z powrotem do Niemiec, aby się szybko przedostać do Czech. W pewnym momencie widzimy zakaz jazdy. Pytamy tubylca czy rowerami przejedziemy. Niestety, musimy jechać objazdem, ale tylko kilometr więcej. Pomyślałem sobie jeden kilometr w tą czy w tamtą co to dla nas. Jednak już po chwili wiedziałem gdzie jest haczyk. Zaraz po skręcie zaczął się pierwszy zwykły podjazd po którym był szybki zjazd. Kawałek dalej już nie było tak kolorowo:
Źle nie było, chociaż jeszcze dalej było trochę gorzej:
Ten drugi podjazd pokonuje dwa razy, ponieważ było trzeba się wrócić po Piotra który nie pojechał tam, gdzie miał. Na zjeździe biję rekord życiowy prędkości. Dalej w 4 zdobywamy podjazd jeszcze raz. Zmęczeni na górze bierzemy łyka picia i cieszymy się pięknymi widokami:
Jak dobrze wiadomo po każdym podjeździe musi być zjazd. Ruszamy z zawrotną prędkością na dół. Po drodze spotykamy sprawców tego objazdu:
Potem jeszcze trochę z górki i znowu pod górę, ale to już w Czechach:
Spodziewałem się trochę lepszych dróg. Dziur było dosyć sporo. Podjazdów też trochę jeszcze było, może już nie tak dużych jak wcześniej, ale były. Na stacji benzynowej zatrzymujemy się i robimy zakup wody. Mijamy strasznie dużo motocyklistów oraz rowerzystów. Jedziemy główną drogą nr 9 kierując się znakami na ,,Praha". Zaczyna się robić coraz cieplej, wręcz upalnie. W Miejscowości Mielnik nie zauważmy nagle zielonego znaku Praga, który prowadzi na autostradę. Musimy się kilka kilometrów cofnąć. Przy okazji robię zdjęcie ładnie położonego miasta:
W miasteczku znajdujemy sklep, co w Czechach jest dużym wyczynem. Po zakupach i krótkim odpoczynku jedziemy w końcu zdobyć Pragę. Ostatnie kilometry i po prawie 400km docieramy do celu naszego wyjazdu:
Dobrze oznakowane miasto pozwala nam szybko dotrzeć do centrum, a dokładnie koło Mostu Karola. Znowu przypominają mi się widoki z mojej wyprawy. W Pradze byłem dwa razy obydwa na rowerze. Udaję mi się zrobić ładne zdjęcie:
Oczywiście nie mogło zabraknąć zbiorowej fotki na moście Karola:
Tutaj Piotr postanowił zostać. Mimo prób namówienia go, aby wracał z nami, zostaje. Wspólnie też doszliśmy do wniosku, że taki wyjazd nie nadaje się na zwiedzanie miasta. Postanawiamy udać się na wspólny posiłek, gdzieś w centrum:
Żegnamy się z Piotrem i wyjeżdżamy z Pragi. Pojawia się mały problem, bo jak się okazuje droga, którą wybraliśmy jest to droga ekspresowa. Musimy korzystać z nawigacji i wyznaczymy nową drogę, kilka kilometrów dłuższą. Na wyjeździe z Pragi słońce po raz drugi zachodzi na tej wycieczce:
Gdy zrobiło się ciemno lampki poszły w ruch. Niestety droga znów nie była w najlepszym stanie i nasze biedne koła znowu mocno obrywają. Mimo dużego dystansu noga cały czas podaje. Większy problem jest z sennością. Jednogłośnie postanawiamy zrobić przerwę na szybką drzemkę. Tutaj w grę wchodzi nasze bezpieczeństwo. Drzemka oficjalnie trwała około 20 minut, ale wydawało nam się jakbyśmy nie przespali nawet 5 minut. W końcu wjeżdżamy na lepszy asfalt. Ja w między czasie zmieniam baterię w latarce. Widać dużą różnicę:
Docieramy do Mlada Boleslav. W mieście szukamy jakiegoś sklepu/stacji, czegokolwiek gdzie możemy kupić wodę. Wyjeżdżając z miasta pokonujemy duży podjazd. Pytamy się czy jest jeszcze jakaś szansa na sklep. Okazuję się, że jedynie stacja jest na dole. Chwila zawahania i zjeżdżamy. Okazuję się być automatyczną, paliwem się nie napijemy. Michał całe szczęście wypatrzył Tesco 24h. Robimy zakupy, odpoczywamy i ponowie atakujemy podjazd. Droga zdecydowanie lepsza. Kilometry uciekają dość sprawnie, chociaż słowo dość jest w tym przypadku trochę mocne. Docieramy do Turnov. Za górami gdzieś powoli wychodzi słońce. Do Harrachowa zostało ponad 40 km. To właśnie te kilometry czuję najbardziej. To właśnie na tych podjazdach wybiło mi drugie w życiu 500km:
Mi naprawdę ciężko było na tych długich podjazdach. Kurcze nie wiem może waga robi swoje, ale chłopaki lecieli jak zawodowcy pod górę. W każdym razie zawsze za mną czekali. Raz to ich tak spotkałem:
Chwila odpoczynku na szczycie i szykował się piękny zjazd. W Górach zazwyczaj wschody słońca są efektowne. Ten niestety okazał się być takim zwykłym:
W końcu dojeżdżamy do Harrachowa. Ja wchodzę do sklepu, aby wydać ostatnie korony. Akurat starcza na puszkę coli, idealna na ostatni długi podjazd tej wycieczki. Na końcówce podjazdu wjeżdżamy do naszego pięknego kraju:
Czekał nas ostatni piękny długi zjazd. Znany był mi on z wyjazdu w 2013r do Szklarskiej. Kilkanaście kilometrów dobrego zjazdu i ostatnia prosta do Jeleniej Góry. Na tej drodze pięknie widać Śnieżkę i pobliskie szczyty:
Wjeżdżamy do miasta. Ja szybko sprawdzam nawigację i już wiem jak się kierować na dworzec. Na stację PKP docieramy sprawnie o godzinie 9.42. Odjazd pociągu planowany na 9.54. Udało się zdążyliśmy. Michał kupuje bilety, ja z Piotrem lecimy do sklepu po zwycięskiego izobronika. Wchodzimy do pociągu o 9.53. Podróż mija sprawnie. Nawet nie wiem kiedy czas minął i już jesteśmy w Mosinie. Postanowiłem wysiąść z chłopakami. Tam się żegnamy. Ja jak nowo narodzony (no prawie) gnam do domu przez Stęszew. Po drodze jeszcze wskakuję do Łodzi:
Później Stęszew, Trzcielin i Konarzewo. Miedzy Konarzewem, a Chomęcicami wybija mi 600km:
Ostatnia prosta i jestem w domu. Ledo stoję na nogach. Pędziłem, aby się pożegnać z gośćmi z Filipin. Na koniec ostatnie zdjęcie licznika:
Z takim wynikiem kończę ten ciężki, ale bardzo pozytywny wyjazd. Ledwo wszedłem do domu, a dziewczyna oraz mój brat zabierają mnie nad jezioro. Idealnie! Jednak już jedziemy samochodem...
Dzięki panowie za wyjazd. Mam nadzieję, że na koniec sierpnia powtórzymy wynik. Nawet go poprawimy, Plan jest teraz tylko realizacja. To jest mój obecny rekord, ale długo nim nie zostanie! :)
,,Mamy przecież dużo czasu'
Sobota, 6 września 2014 | dodano:07.09.2014Kategoria 400 i w góre :), TCT, Za granicą, Ze zdjęciami
Km: | 509.44 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 19:55 | km/h: | 25.58 |
Pr. maks.: | 54.30 | Temperatura: | 25.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Canyon Roadlite |
Zacznę odnośnie tytułu. Ostatnio każdą większą wycieczkę nazywałem zwykłym schematem: Poznań- X w jedną noc. Tym razem postanowiłem to zmienić. Tytuł wziął się z rozmów podczas tej wycieczki. Za każdym razem jak ja lub Michał mieliśmy sobie opowiedzieć, a było to długie to opowiadania, padało określenie spokojnie mów ,,mamy przecież dużo czasu". Mniej więcej 30 godzin.Teraz odnośnie samej wycieczki.
Miał być to kolejny wyjazd większą grupą organizowaną przez TCT. Jako cel obrane były mazury. Na miejsce startu pojawił się oprócz mnie jedynie lub aż Michał. Bez niego bym nie pobił tego rekordu. Z racji na wiejący wiatr bardziej ze wschodu zmieniamy decyzję, że ruszamy na północny-zachód, czyli do Świnoujścia. Start był inny niż ostatnio bo ruszaliśmy nad ranem dokładnie spotkaliśmy się o 8.30 po omówieniu trasy i powrotu i skorzystania z toalety z samego Poznania ruszamy o 9. Kierujemy się na Pniewy. Jedzie się dobrze wiatr bardziej pomaga niż przeszkadza, chociaż typowo w plecy nie wieje. DK 92 ma ładne duże pobocze więc możemy spokojnie jechać koło siebie i rozmawiać:
W Pniewach po 50 km robimy pierwszą przerwę. Ja lecę do biedronki kupić sobie coś do jedzenia ,,na teraz i na zaś" bo nic sobie nie przygotowałem. Przez kolejki w sklepie czasu trochę uciekło.Szybko przegryzam drożdżówkę uzupełniam bidony i jedziemy dalej w ,,świat". Na wylocie z miasta jeszcze tylko szybka przerwa na siku. W Kwilczu znajduje się ulica z moim nazwiskiem w wersji kobiecej. Oczywiście nie mogło zabraknąć pamiątkowej fotki:
Po kilku kilometrach odbijamy na Międzychód. Przypomina mi się ta trasa jak kiedyś jechałem kawałek za miasto na obóz oczywiście już rowerem. Wtedy 100km to był wyczyn! Sprawnie na idzie przejazd przez miasto. Kierujemy się Drezdenko. Tutaj korzystamy z drogi rowerowej, gdyż jest lepsza od połatanego asfaltu. Naszym oczom ukazuję się tablice ze zmianą województwa. Przy tablicy miała być szybka fotka, ale w ruch poszły batony i kanapki więc po kolejnych 50km robimy przerwę:
Docieramy do Drezdenka, gdzie miała być przerwa. Jednak czas na przerwę wykorzystaliśmy wcześnie to tylko przejeżdżamy przez miasto. Mijamy most nad Notecią, który jest strasznie podobny do tego z Czarnkowa:
Kawałek za miastem, a dokładniej za przejazdem kolejowym zaczyna się jeden z najgorszych odcinków podczas całej wycieczki. Kostka brukowa położona na długości nie całych 2 kilometrów zdecydowanie dała nam popalić. Szosowcy nie lubią kostki:
Po tych dwóch kilometrach kostka się kończy, zaczyna się normalny asfalt, my odbijamy w prawo w kierunku Choszczna. Nawet byśmy nie zauważyli tablicy ze zmianą województwa. Tym razem ,,lotne" zdjęcie i lecimy dalej:
Tutaj pasuję mały wątek o pogodzie. Nie wiem jak w reszcie kraju, ale ostatnie dni w Poznaniu i okolicach były naprawdę mizerne. Nie dosyć, że ciągle padało to na dodatek zimno. Czasami zaczynałem łapać chandrę jesienną. Jednak w ten weekend pogoda nam się udała. Według Michała było nawet za gorąco. Koło godziny 15.30 mój licznik wskazywał ładne liczby:
Kolejna przerwa była zaplanowana po prawie 80km. Zatrzymujemy się właśnie w Choszcznie bo nam się kończy woda. Była godzina 15.39. Jakbyśmy wyjechali do 16 było by fajnie, oznajmiam Michałowi. Na całe nasze nieszczęście w biedronce były takie kolejki, że na Michała czekałem ponad 20 min. Tutaj też pada jedno ze stwierdzeń, spokojnie mamy dużo czasu. Po obitej przerwie ruszamy dalej, słońce zaczyna się chować za chmurami. Niestety nie zobaczymy dzisiaj zachodu nad morzem. Musi nam taki wystarczyć:
Ten odcinek był najnudniejszym z wszystkich odcinków podczas całej ,,wycieczki". Jedynie traktor jadący około 50km/h (stąd jest mój dzisiejszy v-max) dał nam trochę radości. Tak to tylko monotonna jazda do Goleniowa, gdzie po znowu około 80km robimy przerwę na jedzenie na noc. Godzina była już 19.45. Z racji na sobotę biedronki będą pozamykane. My jednak łapiemy otwartego lidla. Ta przerwa trochę się przedłużyła rozmowami na temat studiowania. Jak się okazało, aż dziwne, że po takim czasie. Moja dziewczyna studiuje to co Michał w zeszłym roku skończył. Z wyjazdem z Goleniowa też był mały problem. Musieliśmy jechać nawet kawałek S3. Potem przejście po schodach na wiadukt i już jedziemy legalnie boczkiem. Co jakiś czas przerwa na sprawdzenie mapy bo raz jest DK3 raz S3 raz zakaz raz brak. Pod koniec tak nas to denerwowało (300km w nogach i temperatura nie za wysoka), że olaliśmy te wszystkie znaki zakazy itp i gnaliśmy prosto na Świnoujście:
Przez moją niewiedze w sumie jej brak w mieście trochę pobłądziliśmy. Cały czas byłem przekonany o istnieniu tego przy dworcu. Niestety jak się okazało jest drugi prom, większość znaków na niego kierowało. Jechaliśmy ciemnym lasem dojeżdżamy do promu, okazuje się że to nie tu... Całe szczęście był znak dworzec PKP. Docieramy do niego baaardzo dziurawą drogą. Przy promie była knajpka gdzie było można zjeść jakiegoś fast-fooda i się trochę ogrzać. W końcu przyszedł czas na przedostanie się na drugą stronę:
Na wyspie jedziemy na CPN dokupić wodę na noc, jedziemy zobaczyć plażę jednogłośnie stwierdzamy, że nie będziemy się kąpać i jedziemy w stronę granicy. Trasą tą jechałem jakiś miesiąc temu tylko w drugą stronę podczas tego-rocznej wyprawy. Czasu mamy dużo, przynajmniej tak na się wydawało, więc się zatrzymujemy robimy na spokojnie fotkę trochę opowiadamy sobie i ruszamy dalej drogą rowerową po stronie niemieckiej. Jak się później okazuję jedziemy za bardzo na północ. Zahaczamy o bardzo długie molo. Niestety nie udało mi się zrobić ładniej fotki. Później już tylko wracamy na trasę. Po pewnym czasie robimy przerwę techniczną na siku. Ja muszę wypić energetyka bo czuję, że zasypiam za ,,kierownicą". Po jakimś czasie zaczyna działać jednak na krótko. Przed samym Anklam robimy 13 minutową przerwę podczas której kładę się na ziemi i śpię przez jakieś 8min. Jadąc przez ciemny las słyszymy jak z lewej jak i prawej wyją Jelenie. Zasadniczo było to trochę straszne. Do miasta docieramy z upragnieniem. Jednak nie robimy tam przerwy, zatrzymujemy się przy znakach ja korzystam z chwili robię zdjęcie kościoła:
Nie wiemy jak się wydostać. Ja zatrzymuję samochód. Ku mojemu zdziwieniu zatrzymał się. Widział jednak nas szukających drogi i od razu zapytał wo. Wytłumaczył nam drogę. Jednak się trochę pogubiliśmy i z miasta wyjeżdżamy drogą szybkiego ruchu. Po woli zaczyna się robić jasno. Jasno nie oznacza ciepło. To właśnie najzimniejsza część nocy gdy pięknie wschodzi słońce:
Jedziemy cały czas bez przerwy prędkość nie za wysoka bo koło 25km/h. Michał po pewnym czasie domaga się przerwy. Informuje mnie o ryzyku zaśnięcia za ,,kierownicą". Nie chce się namówić na przespanie się kilku minut jak ja. Woli próbować swoich sił na kierownicy.
Podczas gdy Michał odpoczywa ja spożywam ostatnie posiłki. Końcówka to walka z samym sobą jedziemy od 20 do 30 na godzinę. Jednak czasami mamy na tyle motywacji, że przez dłuższy czas po zmianach udaję nam się jechać te 30km/h. Docieramy do upragnionego Pasewalk. Z tego miasta już nie wiele zostało do końca bo jakieś 41km do pociągu mamy trochę ponad 2,5h. Jest do do zrobienia mimo, że mamy 435km w nogach. Po drodze mijamy ładne niemieckie budynki i kościoły:
Ostatnie kilometry walki z samym sobą i paroma podjazdami o wracamy do kochanej Ojczyzny:
Później to tylko formalność. Przejechać parę ostatnich kilometrów, znaleźć dworzec kupić bilet i oczekiwać na pociąg. W samym Szczecinie łapie nas jeszcze lekka mżawka. Tak szybko poradziliśmy sobie ze znalezieniem dworca, że zostało czasu aby kupić sobie piwko do pociągu. Sama podróż nie była zła rowery stały bezpieczne:
Michał trochę posapał, ja na chwilkę zmrużyłem oko. Tak po 5h docieramy do Poznania. Jeszcze parę kilometrów i jestem w domu. Pod domem patrzę na licznik i wiem, że mogę skakać z radości. Chociaż nogi trochę bolą:
Dziękuję Michał za towarzystwo. Bez niego na pewno nie znalazłbym tyle motywacji aby wykręcić te 500km. Można rzec dobrze wykorzystany weekend rekord pobity o prawie 60km. Czy należy dalej podnieść poprzeczkę hmm... zobaczymy. Jednak wiem. To był ostatni taki wyjazd w tym roku. Może jakieś 200 no max 300 się wykręci, ale nic więcej. :)
Miał być to kolejny wyjazd większą grupą organizowaną przez TCT. Jako cel obrane były mazury. Na miejsce startu pojawił się oprócz mnie jedynie lub aż Michał. Bez niego bym nie pobił tego rekordu. Z racji na wiejący wiatr bardziej ze wschodu zmieniamy decyzję, że ruszamy na północny-zachód, czyli do Świnoujścia. Start był inny niż ostatnio bo ruszaliśmy nad ranem dokładnie spotkaliśmy się o 8.30 po omówieniu trasy i powrotu i skorzystania z toalety z samego Poznania ruszamy o 9. Kierujemy się na Pniewy. Jedzie się dobrze wiatr bardziej pomaga niż przeszkadza, chociaż typowo w plecy nie wieje. DK 92 ma ładne duże pobocze więc możemy spokojnie jechać koło siebie i rozmawiać:
W Pniewach po 50 km robimy pierwszą przerwę. Ja lecę do biedronki kupić sobie coś do jedzenia ,,na teraz i na zaś" bo nic sobie nie przygotowałem. Przez kolejki w sklepie czasu trochę uciekło.Szybko przegryzam drożdżówkę uzupełniam bidony i jedziemy dalej w ,,świat". Na wylocie z miasta jeszcze tylko szybka przerwa na siku. W Kwilczu znajduje się ulica z moim nazwiskiem w wersji kobiecej. Oczywiście nie mogło zabraknąć pamiątkowej fotki:
Po kilku kilometrach odbijamy na Międzychód. Przypomina mi się ta trasa jak kiedyś jechałem kawałek za miasto na obóz oczywiście już rowerem. Wtedy 100km to był wyczyn! Sprawnie na idzie przejazd przez miasto. Kierujemy się Drezdenko. Tutaj korzystamy z drogi rowerowej, gdyż jest lepsza od połatanego asfaltu. Naszym oczom ukazuję się tablice ze zmianą województwa. Przy tablicy miała być szybka fotka, ale w ruch poszły batony i kanapki więc po kolejnych 50km robimy przerwę:
Docieramy do Drezdenka, gdzie miała być przerwa. Jednak czas na przerwę wykorzystaliśmy wcześnie to tylko przejeżdżamy przez miasto. Mijamy most nad Notecią, który jest strasznie podobny do tego z Czarnkowa:
Kawałek za miastem, a dokładniej za przejazdem kolejowym zaczyna się jeden z najgorszych odcinków podczas całej wycieczki. Kostka brukowa położona na długości nie całych 2 kilometrów zdecydowanie dała nam popalić. Szosowcy nie lubią kostki:
Po tych dwóch kilometrach kostka się kończy, zaczyna się normalny asfalt, my odbijamy w prawo w kierunku Choszczna. Nawet byśmy nie zauważyli tablicy ze zmianą województwa. Tym razem ,,lotne" zdjęcie i lecimy dalej:
Tutaj pasuję mały wątek o pogodzie. Nie wiem jak w reszcie kraju, ale ostatnie dni w Poznaniu i okolicach były naprawdę mizerne. Nie dosyć, że ciągle padało to na dodatek zimno. Czasami zaczynałem łapać chandrę jesienną. Jednak w ten weekend pogoda nam się udała. Według Michała było nawet za gorąco. Koło godziny 15.30 mój licznik wskazywał ładne liczby:
Kolejna przerwa była zaplanowana po prawie 80km. Zatrzymujemy się właśnie w Choszcznie bo nam się kończy woda. Była godzina 15.39. Jakbyśmy wyjechali do 16 było by fajnie, oznajmiam Michałowi. Na całe nasze nieszczęście w biedronce były takie kolejki, że na Michała czekałem ponad 20 min. Tutaj też pada jedno ze stwierdzeń, spokojnie mamy dużo czasu. Po obitej przerwie ruszamy dalej, słońce zaczyna się chować za chmurami. Niestety nie zobaczymy dzisiaj zachodu nad morzem. Musi nam taki wystarczyć:
Ten odcinek był najnudniejszym z wszystkich odcinków podczas całej ,,wycieczki". Jedynie traktor jadący około 50km/h (stąd jest mój dzisiejszy v-max) dał nam trochę radości. Tak to tylko monotonna jazda do Goleniowa, gdzie po znowu około 80km robimy przerwę na jedzenie na noc. Godzina była już 19.45. Z racji na sobotę biedronki będą pozamykane. My jednak łapiemy otwartego lidla. Ta przerwa trochę się przedłużyła rozmowami na temat studiowania. Jak się okazało, aż dziwne, że po takim czasie. Moja dziewczyna studiuje to co Michał w zeszłym roku skończył. Z wyjazdem z Goleniowa też był mały problem. Musieliśmy jechać nawet kawałek S3. Potem przejście po schodach na wiadukt i już jedziemy legalnie boczkiem. Co jakiś czas przerwa na sprawdzenie mapy bo raz jest DK3 raz S3 raz zakaz raz brak. Pod koniec tak nas to denerwowało (300km w nogach i temperatura nie za wysoka), że olaliśmy te wszystkie znaki zakazy itp i gnaliśmy prosto na Świnoujście:
Przez moją niewiedze w sumie jej brak w mieście trochę pobłądziliśmy. Cały czas byłem przekonany o istnieniu tego przy dworcu. Niestety jak się okazało jest drugi prom, większość znaków na niego kierowało. Jechaliśmy ciemnym lasem dojeżdżamy do promu, okazuje się że to nie tu... Całe szczęście był znak dworzec PKP. Docieramy do niego baaardzo dziurawą drogą. Przy promie była knajpka gdzie było można zjeść jakiegoś fast-fooda i się trochę ogrzać. W końcu przyszedł czas na przedostanie się na drugą stronę:
Na wyspie jedziemy na CPN dokupić wodę na noc, jedziemy zobaczyć plażę jednogłośnie stwierdzamy, że nie będziemy się kąpać i jedziemy w stronę granicy. Trasą tą jechałem jakiś miesiąc temu tylko w drugą stronę podczas tego-rocznej wyprawy. Czasu mamy dużo, przynajmniej tak na się wydawało, więc się zatrzymujemy robimy na spokojnie fotkę trochę opowiadamy sobie i ruszamy dalej drogą rowerową po stronie niemieckiej. Jak się później okazuję jedziemy za bardzo na północ. Zahaczamy o bardzo długie molo. Niestety nie udało mi się zrobić ładniej fotki. Później już tylko wracamy na trasę. Po pewnym czasie robimy przerwę techniczną na siku. Ja muszę wypić energetyka bo czuję, że zasypiam za ,,kierownicą". Po jakimś czasie zaczyna działać jednak na krótko. Przed samym Anklam robimy 13 minutową przerwę podczas której kładę się na ziemi i śpię przez jakieś 8min. Jadąc przez ciemny las słyszymy jak z lewej jak i prawej wyją Jelenie. Zasadniczo było to trochę straszne. Do miasta docieramy z upragnieniem. Jednak nie robimy tam przerwy, zatrzymujemy się przy znakach ja korzystam z chwili robię zdjęcie kościoła:
Nie wiemy jak się wydostać. Ja zatrzymuję samochód. Ku mojemu zdziwieniu zatrzymał się. Widział jednak nas szukających drogi i od razu zapytał wo. Wytłumaczył nam drogę. Jednak się trochę pogubiliśmy i z miasta wyjeżdżamy drogą szybkiego ruchu. Po woli zaczyna się robić jasno. Jasno nie oznacza ciepło. To właśnie najzimniejsza część nocy gdy pięknie wschodzi słońce:
Jedziemy cały czas bez przerwy prędkość nie za wysoka bo koło 25km/h. Michał po pewnym czasie domaga się przerwy. Informuje mnie o ryzyku zaśnięcia za ,,kierownicą". Nie chce się namówić na przespanie się kilku minut jak ja. Woli próbować swoich sił na kierownicy.
Podczas gdy Michał odpoczywa ja spożywam ostatnie posiłki. Końcówka to walka z samym sobą jedziemy od 20 do 30 na godzinę. Jednak czasami mamy na tyle motywacji, że przez dłuższy czas po zmianach udaję nam się jechać te 30km/h. Docieramy do upragnionego Pasewalk. Z tego miasta już nie wiele zostało do końca bo jakieś 41km do pociągu mamy trochę ponad 2,5h. Jest do do zrobienia mimo, że mamy 435km w nogach. Po drodze mijamy ładne niemieckie budynki i kościoły:
Ostatnie kilometry walki z samym sobą i paroma podjazdami o wracamy do kochanej Ojczyzny:
Później to tylko formalność. Przejechać parę ostatnich kilometrów, znaleźć dworzec kupić bilet i oczekiwać na pociąg. W samym Szczecinie łapie nas jeszcze lekka mżawka. Tak szybko poradziliśmy sobie ze znalezieniem dworca, że zostało czasu aby kupić sobie piwko do pociągu. Sama podróż nie była zła rowery stały bezpieczne:
Michał trochę posapał, ja na chwilkę zmrużyłem oko. Tak po 5h docieramy do Poznania. Jeszcze parę kilometrów i jestem w domu. Pod domem patrzę na licznik i wiem, że mogę skakać z radości. Chociaż nogi trochę bolą:
Dziękuję Michał za towarzystwo. Bez niego na pewno nie znalazłbym tyle motywacji aby wykręcić te 500km. Można rzec dobrze wykorzystany weekend rekord pobity o prawie 60km. Czy należy dalej podnieść poprzeczkę hmm... zobaczymy. Jednak wiem. To był ostatni taki wyjazd w tym roku. Może jakieś 200 no max 300 się wykręci, ale nic więcej. :)
Poznań Berlin czyli prawie nowy rekord życiowy.
Czwartek, 19 czerwca 2014 | dodano:20.06.2014Kategoria 400 i w góre :), Za granicą, Ze zdjęciami
Km: | 433.94 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 16:46 | km/h: | 25.88 |
Pr. maks.: | 52.40 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Połykacz kilometrów. |
Udało się po raz drugi dojechać do Berlina rowerem. Tym razem większą ekipą i w jeden dzień, w sumie tutaj bardziej pasuję określenie na jeden raz. Jednym słowem kolejna wycieczka z TCT Poznań zakończona sukcesem! Jeszcze raz serdecznie zapraszam wszystkich do polubienia strony, byciu na bieżąco i może ktoś się zdecyduje na wspólne kręcenie. Tyle słowami wstępu teraz odnośnie wycieczki.
Start był zaplanowany na godzinę 19 na skrzyżowaniu Bułgarskiej i Bukowskiej. O godzinie 17 przyjeżdża do mnie Wojtek, który wracał ze śląska. Parę min po 18 przyjeżdża Chwast. Panowie się przebierają w rzeczy rowerowe i parę min przed 19 ruszamy w trójkę w kierunku Zakrzewa. Tam postanowiliśmy się spotkać z resztą:
Jedziemy sobie spokojnie w trójkę na miejsce spotkania. Po chwili przyjeżdża reszta 7 osobowej ekipy. Po przywitaniu się zaraz ruszamy w trasę. Jako pierwszą przerwę ustalamy Nowy Tomyśl. Mieliśmy jechać po zmianach całą drogę. Tylu nas było więc zasadniczo nikt by się nie zmęczył. Jednak jeden kolega nie umie tak jeździć i cały plan poszedł w odstawkę. Szarpiąc jadąc raz po 40km/h po chwili 25km/h docieramy wspólnie do Nowego Tomyśla. Dzień się nachylił wieczór prawie już nastał:
W samym mieście robimy stosunkowo krótką przerwę na zakupy na noc. Jedziemy dalej. Jedzie się dobrze asfalt znakomity czasami jakieś załamanie, ale daje radę. W Zbąszyniu atakuje nas cała chmura muszek. Na szczęście za miastem ustaję to zjawisko, za to kończy się dobry asfalt. Przed Zbąszynkiem robimy przerwę na stacji benzynowej aby dopompować koło Bartka. Najpierw była próba kompresorem, jednak i tak się skończyła na ręcznej pompce:
Jedziemy dalej DW do Świebodzina. Kto jechał tą trasą na pewno zna ten odcinek kostki brukowej. Na szosie jest ona straszny do przejechania. Jak się ma buty SPD szosowe to jeszcze można się poślizgnąć... Jednak daliśmy radę. Chwilę dalej już widać Jezusa ze Świebodzina. To był nasz cel na przerwę. Stamtąd mamy też zabrać Kasię. Wjeżdżamy do Tesco kupujemy z Bartkiem izobronika i jedziemy na przerwę pod Jezusa. Na miejscu spotykam kolegę z uczelni. Przyszedł z kolegą który też ma zajawki rowerowe nie muszę chyba mówić jak był temat rozmów :) Na zakończenie przerwy zdjęcie pomnika i lecimy dalej:
Tutaj ,,stery" przejmuje Kasia. Zna ona bardziej te tereny i jedziemy według jej wskazówek. Taka ciekawostka. Podczas najkrótszych nocy w Polsce widać cały czas łunę od słońca. Ciekawie musi być dopiero gdzieś tam daleko na północy jak są dni polarne. W nocy za dużo zdjęć nie robiłem, nic ciekawego nie wychodzi. Jednak w nocy ciekawie się jedzie, a ten dreszczyk adrenaliny jak słyszysz dziki czy też sarny jakieś kilkanaście metrów obok Ciebie. Po takich emocjach przydała się przerwa. Akurat w Sulęcinie na wjeździe była stacja benzynowa. Tam też spożywamy ciepłe hot-dogi rozmawiamy chwile z tubylcami i lecimy dalej. Trochę pobłądziliśmy. Mi pęka szprycha morale spadają o jakieś 40%. Jednak po wyjechaniu na dobrą drogę robi się jasno. Widoki przednie, ruch samochodowy zerowy. Jeszcze asfalt byłby lepszy i by było miodzio. Jedziemy DW 137 w Kowalewie krótka przerwa na zregenerowanie sił. Tutaj miałem poważny kryzys. Miałem czarne myśli, aby się poddać dojechać do granicy i wrócić na pociąg. Do tego to bijące koło;/ Jednak mój nie zawodny energetyk postawił mnie na nogi. Ruszamy dalej. Po chwili na liczniku pojawia się 200km:
Jak widać prędkość cały czas dobra. Do Słubic docieramy trochę poszatkowani. Jednak na granicy stajemy wszyscy. Tutaj dzielimy się też na 3 grupy. Pierwsza grupa 4 osobowa (Tomek, Michał, Wojtek i ja - 3 szosy jeden MTB) jedziemy szybko do Berlina robimy fotkę pod bramą i jedziemy szybko na pociąg na 18. Druga grupa 3 osobowa (Kasia, Bartek i Kuba- szosa MTB z oponom 1 cala i MTB 2.1) jadą również do Berlina, ale tam zostają dłużej i na bieżąco myślą co dalej. Trzecia grupa została jednoosobowa Hubert- szosa stwierdził, że zwiedza Frankfurt i jedzie na pociąg. Tak prezentowała się cała ekipa:
Zdjęcie zrobione o 6.15. Tak więc ruszamy dalej. Jedziemy stosunkowo szybko jak na panujące warunki. Wraz z nowym dniem przyszedł zachodni wiatr który uciążliwie nam przeszkadzał. Przed Munchebergiem robimy jedną szybką przerwę na siku i zrzucenie odzieży. Bluzy nadal zostały. Dzień nie zapowiadał się za ciepły. W samym mieście wjeżdżamy do Lidla aby się posilić i uzupełnić zapasy wody. Przerwa trwała około 30 min. Tyle też mieliśmy przewagi nad 2 grupą. Jak my wyjeżdżaliśmy dostaliśmy smsa, że właśnie wjechali na parking lidla. Następna przerwa przewidziana była pod tablicą Berlin. Jednak w pewnym momencie złapałem taki kryzys na spanie, że musieliśmy się zatrzymać ja wypijam energetyka, oddaje to co już nie potrzebne i ruszamy dalej. Wjeżdżamy do Berlina. Tutaj są bardzo nędzne ścieżki, a kierowcy nie lubią rowerzystów na drogach. Dosłownie 2 min przerwy na zdjęcie i czas zdobyć jakiegoś prawdziwego kebaba.
W mieście ścigami się za pewną blondynką na MTB, daje radę za nami iść. Nie wie za pewne, że mamy już ponad 300km w nogach. Tak byśmy wygrali ten pojedynek gdyby nie było z jej strony oszustw typu: ,,lewo prawo nic nie jedzie to lece na czerwonym-na razie chłopaki" :) Jedziemy najpierw pod bramę, żeby ,,mieć to za sobą''.
Jedziemy na kebaba. Całe szczęście nie musieliśmy dużo szukać wiedziałem, gdzie są kebabownie. Zamawiam kebaba w bułce z białym serem. Reszta robi tak samo. Jednak tym dwóm było mało i poszli po jeszcze jednego tradycyjnego:
Straciliśmy tu chyba z 40 min, ale nie ma to jak się dobrze najeść. Jedziemy pod Iglice, ponieważ dostaliśmy wiadomość, że reszta ekipy wjechała już do Berlina. Tam czekamy na nich 15 min. Atmosfera była trochę napięta, ponieważ byliśmy ograniczeni czasowo. Jednak przyjechali, tradycyjnie wspólne zdjęcie i czubek obcięty:
Chwilka rozmowy i lecimy na pociąg. Wojtka po drodze kebab nacisnął, nawet siedzenie na siodełku nie pomogło i robimy techniczną przerwę przy barze z toaletami. Wyjazd z Berlina tragedia drogi rowerowe tragedia kierowcy tragedia, światła tragedia... Jednak jak już wyjechaliśmy to zaczęliśmy gnać po 35km/h momentami więcej. Uwielbiam jeździć z wiatrem. Na parę kilometrów przed Munchebergiem przerwa na ścieżce rowerowej. Posilamy się, niektórzy wykorzystują czas na krótką drzemkę. Jednak Tomek zdążył zasnąć i już go budzimy, że musimy jechać dalej.
Tym razem nie jedziemy przez miasto tylko obwodnicą, szczególnie się nie przejęliśmy znakiem droga szybkiego ruchu. Za zjazdem na Frankfurt łapie nas chwilowa ulewa. Po tylu km najgorsze jednak i tak były górki. Ostatnie km na niemieckiej ziemi:
W Polsce wjeżdżamy na stacje kupujemy picie ponieważ dojechaliśmy na resztkach w bidonach. Zostało jeszcze 22km i koło 1h czasu. Mimo bycia tak blisko Michał nas uświadamia, że nawet dętka może nam popsuć cały plan... Jednak dajemy radę jesteśmy na dworcu o godzinie 18;12 kupujemy bilety. Za bilet zapłaciłem nie całe 17 zł życie studenta jest jednak piękne. Michał z Tomkiem mając 15 min ryzykują i jadą do sklepu w pociągu witamy ich za 2 min odjazd! Przesiadka w Zbąszynku nie poszła tak sprawnie. Jednym słowem zasiedzieliśmy się! Ze Zbąszynka Kolejami Wielkopolskimi. Pierwsza klasa muszę powiedzieć! W Poznaniu z Wojtkiem i Tomkiem wysiadamy na Górczynie, Michał jedzie dalej na główny. Po wyjściu z pociągu wita mnie moja piękność na rowerze. Razem w 4 treptamy te ostatnie 12 km do domu. Panowie się przebierają i zaraz wsiadają robiąc kolejne km teraz już samochodem!
W tym miejscu dziękuję za wyjazd wszystkim którzy z nami jechali. Dziękuje Tomkowi za to, że mnie zmotywował nie pozwolił odpuścić. Naprawdę fajny wyjazd. Do rekordu życiowego zabrakło nie całych 6km. Nie lubię kręcić ,,wokół bloku" teraz mam motywację, aby przejechać więcej. Jest to za to rekord tego sezonu.
pozdROWER!
Start był zaplanowany na godzinę 19 na skrzyżowaniu Bułgarskiej i Bukowskiej. O godzinie 17 przyjeżdża do mnie Wojtek, który wracał ze śląska. Parę min po 18 przyjeżdża Chwast. Panowie się przebierają w rzeczy rowerowe i parę min przed 19 ruszamy w trójkę w kierunku Zakrzewa. Tam postanowiliśmy się spotkać z resztą:
Jedziemy sobie spokojnie w trójkę na miejsce spotkania. Po chwili przyjeżdża reszta 7 osobowej ekipy. Po przywitaniu się zaraz ruszamy w trasę. Jako pierwszą przerwę ustalamy Nowy Tomyśl. Mieliśmy jechać po zmianach całą drogę. Tylu nas było więc zasadniczo nikt by się nie zmęczył. Jednak jeden kolega nie umie tak jeździć i cały plan poszedł w odstawkę. Szarpiąc jadąc raz po 40km/h po chwili 25km/h docieramy wspólnie do Nowego Tomyśla. Dzień się nachylił wieczór prawie już nastał:
W samym mieście robimy stosunkowo krótką przerwę na zakupy na noc. Jedziemy dalej. Jedzie się dobrze asfalt znakomity czasami jakieś załamanie, ale daje radę. W Zbąszyniu atakuje nas cała chmura muszek. Na szczęście za miastem ustaję to zjawisko, za to kończy się dobry asfalt. Przed Zbąszynkiem robimy przerwę na stacji benzynowej aby dopompować koło Bartka. Najpierw była próba kompresorem, jednak i tak się skończyła na ręcznej pompce:
Jedziemy dalej DW do Świebodzina. Kto jechał tą trasą na pewno zna ten odcinek kostki brukowej. Na szosie jest ona straszny do przejechania. Jak się ma buty SPD szosowe to jeszcze można się poślizgnąć... Jednak daliśmy radę. Chwilę dalej już widać Jezusa ze Świebodzina. To był nasz cel na przerwę. Stamtąd mamy też zabrać Kasię. Wjeżdżamy do Tesco kupujemy z Bartkiem izobronika i jedziemy na przerwę pod Jezusa. Na miejscu spotykam kolegę z uczelni. Przyszedł z kolegą który też ma zajawki rowerowe nie muszę chyba mówić jak był temat rozmów :) Na zakończenie przerwy zdjęcie pomnika i lecimy dalej:
Tutaj ,,stery" przejmuje Kasia. Zna ona bardziej te tereny i jedziemy według jej wskazówek. Taka ciekawostka. Podczas najkrótszych nocy w Polsce widać cały czas łunę od słońca. Ciekawie musi być dopiero gdzieś tam daleko na północy jak są dni polarne. W nocy za dużo zdjęć nie robiłem, nic ciekawego nie wychodzi. Jednak w nocy ciekawie się jedzie, a ten dreszczyk adrenaliny jak słyszysz dziki czy też sarny jakieś kilkanaście metrów obok Ciebie. Po takich emocjach przydała się przerwa. Akurat w Sulęcinie na wjeździe była stacja benzynowa. Tam też spożywamy ciepłe hot-dogi rozmawiamy chwile z tubylcami i lecimy dalej. Trochę pobłądziliśmy. Mi pęka szprycha morale spadają o jakieś 40%. Jednak po wyjechaniu na dobrą drogę robi się jasno. Widoki przednie, ruch samochodowy zerowy. Jeszcze asfalt byłby lepszy i by było miodzio. Jedziemy DW 137 w Kowalewie krótka przerwa na zregenerowanie sił. Tutaj miałem poważny kryzys. Miałem czarne myśli, aby się poddać dojechać do granicy i wrócić na pociąg. Do tego to bijące koło;/ Jednak mój nie zawodny energetyk postawił mnie na nogi. Ruszamy dalej. Po chwili na liczniku pojawia się 200km:
Jak widać prędkość cały czas dobra. Do Słubic docieramy trochę poszatkowani. Jednak na granicy stajemy wszyscy. Tutaj dzielimy się też na 3 grupy. Pierwsza grupa 4 osobowa (Tomek, Michał, Wojtek i ja - 3 szosy jeden MTB) jedziemy szybko do Berlina robimy fotkę pod bramą i jedziemy szybko na pociąg na 18. Druga grupa 3 osobowa (Kasia, Bartek i Kuba- szosa MTB z oponom 1 cala i MTB 2.1) jadą również do Berlina, ale tam zostają dłużej i na bieżąco myślą co dalej. Trzecia grupa została jednoosobowa Hubert- szosa stwierdził, że zwiedza Frankfurt i jedzie na pociąg. Tak prezentowała się cała ekipa:
Zdjęcie zrobione o 6.15. Tak więc ruszamy dalej. Jedziemy stosunkowo szybko jak na panujące warunki. Wraz z nowym dniem przyszedł zachodni wiatr który uciążliwie nam przeszkadzał. Przed Munchebergiem robimy jedną szybką przerwę na siku i zrzucenie odzieży. Bluzy nadal zostały. Dzień nie zapowiadał się za ciepły. W samym mieście wjeżdżamy do Lidla aby się posilić i uzupełnić zapasy wody. Przerwa trwała około 30 min. Tyle też mieliśmy przewagi nad 2 grupą. Jak my wyjeżdżaliśmy dostaliśmy smsa, że właśnie wjechali na parking lidla. Następna przerwa przewidziana była pod tablicą Berlin. Jednak w pewnym momencie złapałem taki kryzys na spanie, że musieliśmy się zatrzymać ja wypijam energetyka, oddaje to co już nie potrzebne i ruszamy dalej. Wjeżdżamy do Berlina. Tutaj są bardzo nędzne ścieżki, a kierowcy nie lubią rowerzystów na drogach. Dosłownie 2 min przerwy na zdjęcie i czas zdobyć jakiegoś prawdziwego kebaba.
W mieście ścigami się za pewną blondynką na MTB, daje radę za nami iść. Nie wie za pewne, że mamy już ponad 300km w nogach. Tak byśmy wygrali ten pojedynek gdyby nie było z jej strony oszustw typu: ,,lewo prawo nic nie jedzie to lece na czerwonym-na razie chłopaki" :) Jedziemy najpierw pod bramę, żeby ,,mieć to za sobą''.
Jedziemy na kebaba. Całe szczęście nie musieliśmy dużo szukać wiedziałem, gdzie są kebabownie. Zamawiam kebaba w bułce z białym serem. Reszta robi tak samo. Jednak tym dwóm było mało i poszli po jeszcze jednego tradycyjnego:
Straciliśmy tu chyba z 40 min, ale nie ma to jak się dobrze najeść. Jedziemy pod Iglice, ponieważ dostaliśmy wiadomość, że reszta ekipy wjechała już do Berlina. Tam czekamy na nich 15 min. Atmosfera była trochę napięta, ponieważ byliśmy ograniczeni czasowo. Jednak przyjechali, tradycyjnie wspólne zdjęcie i czubek obcięty:
Chwilka rozmowy i lecimy na pociąg. Wojtka po drodze kebab nacisnął, nawet siedzenie na siodełku nie pomogło i robimy techniczną przerwę przy barze z toaletami. Wyjazd z Berlina tragedia drogi rowerowe tragedia kierowcy tragedia, światła tragedia... Jednak jak już wyjechaliśmy to zaczęliśmy gnać po 35km/h momentami więcej. Uwielbiam jeździć z wiatrem. Na parę kilometrów przed Munchebergiem przerwa na ścieżce rowerowej. Posilamy się, niektórzy wykorzystują czas na krótką drzemkę. Jednak Tomek zdążył zasnąć i już go budzimy, że musimy jechać dalej.
Tym razem nie jedziemy przez miasto tylko obwodnicą, szczególnie się nie przejęliśmy znakiem droga szybkiego ruchu. Za zjazdem na Frankfurt łapie nas chwilowa ulewa. Po tylu km najgorsze jednak i tak były górki. Ostatnie km na niemieckiej ziemi:
W Polsce wjeżdżamy na stacje kupujemy picie ponieważ dojechaliśmy na resztkach w bidonach. Zostało jeszcze 22km i koło 1h czasu. Mimo bycia tak blisko Michał nas uświadamia, że nawet dętka może nam popsuć cały plan... Jednak dajemy radę jesteśmy na dworcu o godzinie 18;12 kupujemy bilety. Za bilet zapłaciłem nie całe 17 zł życie studenta jest jednak piękne. Michał z Tomkiem mając 15 min ryzykują i jadą do sklepu w pociągu witamy ich za 2 min odjazd! Przesiadka w Zbąszynku nie poszła tak sprawnie. Jednym słowem zasiedzieliśmy się! Ze Zbąszynka Kolejami Wielkopolskimi. Pierwsza klasa muszę powiedzieć! W Poznaniu z Wojtkiem i Tomkiem wysiadamy na Górczynie, Michał jedzie dalej na główny. Po wyjściu z pociągu wita mnie moja piękność na rowerze. Razem w 4 treptamy te ostatnie 12 km do domu. Panowie się przebierają i zaraz wsiadają robiąc kolejne km teraz już samochodem!
W tym miejscu dziękuję za wyjazd wszystkim którzy z nami jechali. Dziękuje Tomkowi za to, że mnie zmotywował nie pozwolił odpuścić. Naprawdę fajny wyjazd. Do rekordu życiowego zabrakło nie całych 6km. Nie lubię kręcić ,,wokół bloku" teraz mam motywację, aby przejechać więcej. Jest to za to rekord tego sezonu.
pozdROWER!