Wpisy archiwalne w kategorii
100-200km
Dystans całkowity: | 5555.85 km (w terenie 117.00 km; 2.11%) |
Czas w ruchu: | 267:38 |
Średnia prędkość: | 20.76 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.40 km/h |
Suma podjazdów: | 11742 m |
Liczba aktywności: | 47 |
Średnio na aktywność: | 118.21 km i 5h 41m |
Więcej statystyk |
Poznań - Wrocław.
Niedziela, 6 maja 2018 | dodano:08.05.2018Kategoria 100-200km, Ze zdjęciami
Km: | 191.87 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 07:01 | km/h: | 27.34 |
Pr. maks.: | 64.91 | Temperatura: | 25.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Canyon Roadlite |
Jestem pod wrażaniem swojej siły w nogach, naprawdę. W tym sezonie jest gorzej niż źle jeśli chodzi o czas który mogę przeznaczyć na rower. Tak też kilometrów mało. W tą niedziele miałem wolne na uczelni, w pracy zamieniłem się dyżurem i postanowiłem to wykorzystać. Początkowo chciałem jechać tutaj po okolicy. Stwierdziłem jednak iż mam cały dzień bez konieczności wracania na określoną godzinę to pojadę trochę dalej. Tak też postanowiłem pojechać do Wrocławia. Sprawdziłem wiatr miał mi raczej pomagać, ale w rzeczywistości było chyba trochę inaczej. Mimo to zacznę od początku...
Wyjechałem około godziny 10.30. Zabrałem ze sobą 2 bidony wody i portfel z pieniędzmi. Początkowo chciałem jechać bocznymi drogami przez Mosinę, Śrem, Dolsk, Gostyń. Szybko zdanie zmieniłem i udałem się na DK 5. Początkowo jechało się świetnie, wiatr raczej sprzyjał:
Spodziewałem się dużego ruch, aż do Leszna i miałem racje. Jednak znam tą drogę i wiem, że w większości jest szerokie pobocze. Przez większość drogi na trasie widać jak pięknie rozbudowuje się infrastruktura drogowa w Polsce:
Przez większość trasy słuchałem muzyki oraz cały czas wysyłałem swoją lokalizacje Marcie za pomocą aplikacji GLYPMSE. Przydatna aplikacja szczególnie na długich trasach gdzie przerwy się robi dość rzadko i nie ma kiedy wysłać sms-a, że wszytko w porządku. Jeśli chodzi o przerwy to pierwszą zrobiłem po 52km w Śmiglu:
Podczas przerwy zjadłem loda z automatu w towarzystwie słoni z podniesioną trąbą. Miałem nadzieje, że przyniosą mi szczęście:
Chciałem też wjechać do sklepu kupić jakiegoś batona, ale nie znalazłem stosownego, gdzie bym mógł bezpiecznie rower zostawić. Można powiedzieć, że to jest moja pierwsza trasa w samotności. Stąd też moje pytanie, co robicie z rowerami idąc do sklepu?
Za Śmiglem wracam znów na DK 5. Okres wiosny jest chyba jednym z lepszym na długie dystanse w ciągu dnia. Temperatura jest odpowiednia, jest już długo jasno oraz nie ma za dużych różnic temperatur. No i należy też wspomnieć o pięknych wiosennych widokach:
Może zapach kwitnącego rzepaku nie jest idealny, ale widok tych żółtych hektarów robi wrażenie. Dojechałem do Leszna. Przez nie przejeżdżam tylko. Jechałem obwodnicą, bo tylko tą drogę znam. Nie jechałem ścieżką rowerową przez co zostałem parę razy strąbiony. Wyjeżdżając z Leszna złapał mnie pierwszy kryzys. Tutaj też muszę wspomnieć, że wiatr który miał mi raczej pomagać przez ostatnie kilometry raczej przeszkadzał. Tak więc postanowiłem znaleźć miejsce, aby zjeść obiad. Pierwsza myśl to restauracja przy Orlenie za Lesznem. Niestety z racji na komunię zamknięte. Pojechałem dalej. Sił coraz mniej, kolejna bar też zamknięty z tego samego powodu. Moim oczom ukazała się reklama: stacja, parking TIR, bar 3km. Tam musiałem dojechać, gdyby bar był też nieczynny zjadłbym zapiekankę ze stacji. Całe szczęście otwarte. Zamówiłem zimne piwko i czekam za jedzonkiem:
Za obiadem musiałem czekać chyba z 30-40min, ale opłacało się. Najadałem się takim oto burgerem:
Po zjedzeniu wszedłem jeszcze na stacje kupić wodę, zjeść batona i wypić puszkę coli. Pomogło zdecydowanie. Po ponad godzinnej przerwie wracam na trasę. Wzdłuż DK 5 jest już wybudowana S-5, tak więc droga jest bardzo pusta:
Jechało się świetnie, siły wróciły, asfalt dobry i wiatr bardziej z boku lub z tylu niż z przodu. Przez Rawicz przejechałem tak jak mi znaki pokazują. Kawałek za Rawiczem S-5 zbudowana jest na starej DK 5 więc musiałem się zatrzymać, aby znaleźć drogę. Całe szczęście asfalt na bocznych drogach też był pierwsza klasa! W Żmigródku wjechałem z powrotem na starą DK którą już miałem dojechać według map do samego Wrocławia. Po drodze robię jeszcze jedną krótką przerwę na snickersa i zimną, tym razem bezalkoholową, warkę:
Zgubiłem się trochę przed Trzebnicą, gdyż jako rowerzysta musiałem jechać przez centrum. Ja natomiast pojechałem za znakami na Wrocław. Także długi podjazd mam za sobą. Jednak jak wiadomo podjazdy mają dwa duże plusy. Za podjazdem musi być zjazd no i na końcu podjazdu są piękne widoki. Ten był akurat za kolejnym, ale zapierał dech w piersiach. Musiałem się zatrzymać i chwilę nacieszyć się widokiem:
Na tym zjeździe też pobiłem V-max wycieczki. Ostatnie kilometry do uciążliwy wjazd do Wrocławia, gdzie początkowo były piękne ścieżki rowerowe, później wąski i dziurawe, a na końcu w ogóle ich nie było. Niestety jechałem na dworzec tak jak mi znaki pokazywały, a nie najkrótszą drogą według mapy. Mimo to sprawne dojechałem na dworzec. Kupiłem bilety i pojechałem do sklepu po prowiant na drogę powrotną. Nie udało mi się niestety odwiedzić rynku. Na pocieszenie zrobiłem ładne zdjęcie zachodowi słońca:
Pociąg miał niestety na starcie z 30 min opóźnienia. Gdybym wiedział zdążył bym pojechać na Rynek na lody...
Mimo trudności na trasie wyjazd uważam za udany. Co ciekawe podczas tego wyjazdu zrobiłem więcej kilometrów niż podczas całego tegorocznego sezonu! :)
Wyjechałem około godziny 10.30. Zabrałem ze sobą 2 bidony wody i portfel z pieniędzmi. Początkowo chciałem jechać bocznymi drogami przez Mosinę, Śrem, Dolsk, Gostyń. Szybko zdanie zmieniłem i udałem się na DK 5. Początkowo jechało się świetnie, wiatr raczej sprzyjał:
Spodziewałem się dużego ruch, aż do Leszna i miałem racje. Jednak znam tą drogę i wiem, że w większości jest szerokie pobocze. Przez większość drogi na trasie widać jak pięknie rozbudowuje się infrastruktura drogowa w Polsce:
Przez większość trasy słuchałem muzyki oraz cały czas wysyłałem swoją lokalizacje Marcie za pomocą aplikacji GLYPMSE. Przydatna aplikacja szczególnie na długich trasach gdzie przerwy się robi dość rzadko i nie ma kiedy wysłać sms-a, że wszytko w porządku. Jeśli chodzi o przerwy to pierwszą zrobiłem po 52km w Śmiglu:
Podczas przerwy zjadłem loda z automatu w towarzystwie słoni z podniesioną trąbą. Miałem nadzieje, że przyniosą mi szczęście:
Chciałem też wjechać do sklepu kupić jakiegoś batona, ale nie znalazłem stosownego, gdzie bym mógł bezpiecznie rower zostawić. Można powiedzieć, że to jest moja pierwsza trasa w samotności. Stąd też moje pytanie, co robicie z rowerami idąc do sklepu?
Za Śmiglem wracam znów na DK 5. Okres wiosny jest chyba jednym z lepszym na długie dystanse w ciągu dnia. Temperatura jest odpowiednia, jest już długo jasno oraz nie ma za dużych różnic temperatur. No i należy też wspomnieć o pięknych wiosennych widokach:
Może zapach kwitnącego rzepaku nie jest idealny, ale widok tych żółtych hektarów robi wrażenie. Dojechałem do Leszna. Przez nie przejeżdżam tylko. Jechałem obwodnicą, bo tylko tą drogę znam. Nie jechałem ścieżką rowerową przez co zostałem parę razy strąbiony. Wyjeżdżając z Leszna złapał mnie pierwszy kryzys. Tutaj też muszę wspomnieć, że wiatr który miał mi raczej pomagać przez ostatnie kilometry raczej przeszkadzał. Tak więc postanowiłem znaleźć miejsce, aby zjeść obiad. Pierwsza myśl to restauracja przy Orlenie za Lesznem. Niestety z racji na komunię zamknięte. Pojechałem dalej. Sił coraz mniej, kolejna bar też zamknięty z tego samego powodu. Moim oczom ukazała się reklama: stacja, parking TIR, bar 3km. Tam musiałem dojechać, gdyby bar był też nieczynny zjadłbym zapiekankę ze stacji. Całe szczęście otwarte. Zamówiłem zimne piwko i czekam za jedzonkiem:
Za obiadem musiałem czekać chyba z 30-40min, ale opłacało się. Najadałem się takim oto burgerem:
Po zjedzeniu wszedłem jeszcze na stacje kupić wodę, zjeść batona i wypić puszkę coli. Pomogło zdecydowanie. Po ponad godzinnej przerwie wracam na trasę. Wzdłuż DK 5 jest już wybudowana S-5, tak więc droga jest bardzo pusta:
Jechało się świetnie, siły wróciły, asfalt dobry i wiatr bardziej z boku lub z tylu niż z przodu. Przez Rawicz przejechałem tak jak mi znaki pokazują. Kawałek za Rawiczem S-5 zbudowana jest na starej DK 5 więc musiałem się zatrzymać, aby znaleźć drogę. Całe szczęście asfalt na bocznych drogach też był pierwsza klasa! W Żmigródku wjechałem z powrotem na starą DK którą już miałem dojechać według map do samego Wrocławia. Po drodze robię jeszcze jedną krótką przerwę na snickersa i zimną, tym razem bezalkoholową, warkę:
Zgubiłem się trochę przed Trzebnicą, gdyż jako rowerzysta musiałem jechać przez centrum. Ja natomiast pojechałem za znakami na Wrocław. Także długi podjazd mam za sobą. Jednak jak wiadomo podjazdy mają dwa duże plusy. Za podjazdem musi być zjazd no i na końcu podjazdu są piękne widoki. Ten był akurat za kolejnym, ale zapierał dech w piersiach. Musiałem się zatrzymać i chwilę nacieszyć się widokiem:
Na tym zjeździe też pobiłem V-max wycieczki. Ostatnie kilometry do uciążliwy wjazd do Wrocławia, gdzie początkowo były piękne ścieżki rowerowe, później wąski i dziurawe, a na końcu w ogóle ich nie było. Niestety jechałem na dworzec tak jak mi znaki pokazywały, a nie najkrótszą drogą według mapy. Mimo to sprawne dojechałem na dworzec. Kupiłem bilety i pojechałem do sklepu po prowiant na drogę powrotną. Nie udało mi się niestety odwiedzić rynku. Na pocieszenie zrobiłem ładne zdjęcie zachodowi słońca:
Pociąg miał niestety na starcie z 30 min opóźnienia. Gdybym wiedział zdążył bym pojechać na Rynek na lody...
Mimo trudności na trasie wyjazd uważam za udany. Co ciekawe podczas tego wyjazdu zrobiłem więcej kilometrów niż podczas całego tegorocznego sezonu! :)
Mocny trening.
Wtorek, 27 czerwca 2017 | dodano:27.06.2017Kategoria 100-200km, Ze zdjęciami
Km: | 145.76 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:50 | km/h: | 30.16 |
Pr. maks.: | 66.01 | Temperatura: | 25.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Canyon Roadlite |
W końcu nadszedł ten dzień, w którym umówiłem się z kolegą z pracy na wspólny rower. Przyjechał po mnie o 5:45 rano przed pracą. Poczęstowałem go ciepłą herbatką i 6:10 ruszyliśmy razem do pracy. W pracy tradycyjnie 8 godzinek i o godzinie 15 ruszyliśmy w stronę Grodziska Wielkopolskiego. Jechaliśmy DK 32. Droga była raz lepsza, raz gorsza, mimo to do celu coraz było bliżej:
Wiatr którego prawie nie było pomagał nam bardziej niż przeszkadzał, cyfry na liczniku to potwierdzały!
Dojechaliśmy do Grodziska. Ostatnia prosta na obwodnicy i już będziemy się delektować zimnym piwkiem i pysznymi pierogami:
Najedzony, napity (za co serdecznie dziękuje), wyjechałem w stronę Wolsztyna koło 17.30. Jechało się wyśmienicie. Mijałem kolejne wioski podziwiając zabudowania:
W między czasie zauważyłem znaki, które trochę mnie zaniepokoiły. Mianowicie widniał na nich zakaz jazdy za X km. Oczywiście jak myśli większość rowerzystów: ,,rowerem przejadę". Tak też się stało, remontowali przejazd kolejowy, ale rowerem bez problemu przejechałem. Tam też zrobiłem 2minutową sik - pauzę. Parę kilometrów później wjechałem do Wolsztyna:
Wolsztyn ominąłem bokiem i od razu skierowałem się na Nowy Tomyśl. Jechało się już trochę gorzej, wiaterek trochę przeszkadzał. Mimo to widoki cały czas ładne:
Dotarłem do Tomyśla, początkowo chciałem zrobić przerwę w centrum, ale ominąłem miasto bokiem:
Dalsza droga to już dobrze mi znana trasa. Miałem okazję kilka razy nią jechać, czy to podczas wyjazdu do Paryża, Berlina, czy też po prostu podczas pętli po WLKP. W miedzy czasie na liczniku pojawiła się magiczna liczba 100km. Mimo wiatru w twarz prędkość nie spadała:
Dalej było już tylko gorzej. Chciałem zrobić przerwę w Opalenicy, ale wtedy mi się wyjątkowo dobrze jechało. Buk był po 8km, więc pojechałem dalej. W miedzy czasie pogoń za TIR-em stąd też V-max taka wysoka. Zachód słońca w Niepruszewie:
Od Więckowic to była tylko walka z samym sobą, aby utrzymać średnią powyżej 30km/h i się udało. Zmarnowany przyjechałem do domu koło 21. Tym wyjazdem ustanowiłem nowy rekord jazdy bez przerwy, a mianowicie 100km!
Wiatr którego prawie nie było pomagał nam bardziej niż przeszkadzał, cyfry na liczniku to potwierdzały!
Dojechaliśmy do Grodziska. Ostatnia prosta na obwodnicy i już będziemy się delektować zimnym piwkiem i pysznymi pierogami:
Najedzony, napity (za co serdecznie dziękuje), wyjechałem w stronę Wolsztyna koło 17.30. Jechało się wyśmienicie. Mijałem kolejne wioski podziwiając zabudowania:
W między czasie zauważyłem znaki, które trochę mnie zaniepokoiły. Mianowicie widniał na nich zakaz jazdy za X km. Oczywiście jak myśli większość rowerzystów: ,,rowerem przejadę". Tak też się stało, remontowali przejazd kolejowy, ale rowerem bez problemu przejechałem. Tam też zrobiłem 2minutową sik - pauzę. Parę kilometrów później wjechałem do Wolsztyna:
Wolsztyn ominąłem bokiem i od razu skierowałem się na Nowy Tomyśl. Jechało się już trochę gorzej, wiaterek trochę przeszkadzał. Mimo to widoki cały czas ładne:
Dotarłem do Tomyśla, początkowo chciałem zrobić przerwę w centrum, ale ominąłem miasto bokiem:
Dalsza droga to już dobrze mi znana trasa. Miałem okazję kilka razy nią jechać, czy to podczas wyjazdu do Paryża, Berlina, czy też po prostu podczas pętli po WLKP. W miedzy czasie na liczniku pojawiła się magiczna liczba 100km. Mimo wiatru w twarz prędkość nie spadała:
Dalej było już tylko gorzej. Chciałem zrobić przerwę w Opalenicy, ale wtedy mi się wyjątkowo dobrze jechało. Buk był po 8km, więc pojechałem dalej. W miedzy czasie pogoń za TIR-em stąd też V-max taka wysoka. Zachód słońca w Niepruszewie:
Od Więckowic to była tylko walka z samym sobą, aby utrzymać średnią powyżej 30km/h i się udało. Zmarnowany przyjechałem do domu koło 21. Tym wyjazdem ustanowiłem nowy rekord jazdy bez przerwy, a mianowicie 100km!
Typowa rodzinna wycieczka rowerowa!
Niedziela, 28 sierpnia 2016 | dodano:31.08.2016Kategoria 100-200km, Z moją piękną!, Ze zdjęciami, Z rodzicami.
Km: | 114.05 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 06:52 | km/h: | 16.61 |
Pr. maks.: | 46.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Ten dzień zapadnie długo w naszej pamięci. Data będzie nie wątpliwie historyczna. Mianowicie moi rodzice dojechali rowerami do dziadka na wieś. Jednak zacznę od początku...
Długo trwało namawianie ich na ten wyjazd. Cały czas chcieli nas przekonać, że nie dadzą rady. W końcu udało ich się namówić. W niedziele rano po śniadaniu ruszamy w 4 w stronę Budziszewic. Ojciec jechał na swoim nowym Wagancie, natomiast mama jechała na swoim zasłużonym rowerze, którym codziennie dojeżdża do pracy (15km w jedną stronę). Początkowo jedziemy na Skórzewo, Wysogotowo i Kiekrz. Po drodze zatrzymujemy się w biedronce, aby kupić jakiś prowiant na drogę. Kiekrz omijamy bokiem, od razu kierujemy się na Złotniki, gdzie robimy pierwszą oficjalną przerwę. Miejsce zauważyła Marta:
Na stawku znajdował się domek dla kaczek. Nie wątpliwie przykuło to moją uwagę:
Po przerwie wjechaliśmy na szlak Pierścienia Poznaniu, którym udaliśmy się w stronę poligonu. Rowerzystów na poligonie była cała masa. Niestety większość nie potrafiła odpowiedzieć głupiego cześć... Mimo to nie popsuliśmy sobie tym humoru i sprawnie przemierzamy drogę na poligonie:
Prawie na końcu poligonu znajdują się ruiny kościoła. Zatrzymaliśmy się tam też na chwilkę:
W Biedrusku znajduję się karczma do której udaliśmy się na obiad.
Szczerze nic szczególnego. Jedak jedzenie samo w sobie nie było takie złe. Jednak jeśli chodzi o ceny, obsługę i parę innych rzeczy było by się do czego przyczepić. Po najedzeniu ruszamy dalej szlakiem PP i przecinamy Wartę:
Jedziemy tak jak oznakowanie szlaku, czyli po chwili skręcamy w lewo i udajemy się polną drogą w kierunku Złotoryjska i dalej wjeżdżamy na NSR i docieramy do Mściszewa. Tam zatrzymaliśmy się na chwilę, aby odwiedzić ,, leśną toaletę" i odsapnąć trochę w cieniu:
Ostatnie kilometry prowadziły nie dosyć, że w piasku to jeszcze w słońcu. Dalszą część drogi wytyczyłem lasami, nie ma takiego upału. Rodzice już lekko zmęczeni, ale przypuszczamy, że ostatni podjazd dał im trochę w kość. Przecinamy szosę Murowa Goślina-Oborniki i docieramy do Kątów. Dalej już kawałek przez Długą Goślinę. Jednak ten kawałek był chyba najtrudniejszym kawałkiem podczas całego wyjazdu. Słońce paliło nie miłosiernie. W końcu dotarliśmy do lasu za Długą. Mama dzwoni do dziadka, żeby się nie martwił:
Postanowiliśmy jeszcze udać się do Nienawiszcza nad jeziorko:
Po ochładzającym kąpieli każdemu wróciło sił i udaliśmy się na ostatnie kilometry naszej wycieczki:
Po prawie 60km docieramy o 17 do dziadka. Posiedzieliśmy z godzinę wypiliśmy kawę, zjedliśmy ciastka i po 18 już tylko z Martą udaliśmy się w drogę powrotną. Temperatura spadła o kilka stopni więc nawet w podczas odcinków bez cienia jechało się przyjemnie:
My postanowiliśmy jechać przez Murowaną, Owinska, Czerwonak. Marta narzuciła dobre tempo 25km/h+. Przed Czerwonakiem słońce zaczyna się chować za drzewami:
W samym Czerwonaku jesteśmy po godzinie. Zatrzymujemy się przy czerwonej torebce. Zjadamy loda i trochę żelek, montujemy oświetlenie i udajemy się dalej. W Poznaniu jedziemy wartostradą. Tam też słońce pożegnało się z nami na dobre:
Następnie przejazd przez Dębiec, Luboń, Komorniki i po 3,5h lądujemy w Głuchowie. Jest to dobry wynik nie wątpliwie.
Chciałem w tym miejscu pogratulować rodzicom. Mam nadzieję, że te 60km to dopiero początki ich rowerowych przygód. Również gratuluję mojej ukochanej. Przejechała ponad 110km i to z bardzo dobrym tempem na ostatnich 50km :)
Dzięki! :)
Długo trwało namawianie ich na ten wyjazd. Cały czas chcieli nas przekonać, że nie dadzą rady. W końcu udało ich się namówić. W niedziele rano po śniadaniu ruszamy w 4 w stronę Budziszewic. Ojciec jechał na swoim nowym Wagancie, natomiast mama jechała na swoim zasłużonym rowerze, którym codziennie dojeżdża do pracy (15km w jedną stronę). Początkowo jedziemy na Skórzewo, Wysogotowo i Kiekrz. Po drodze zatrzymujemy się w biedronce, aby kupić jakiś prowiant na drogę. Kiekrz omijamy bokiem, od razu kierujemy się na Złotniki, gdzie robimy pierwszą oficjalną przerwę. Miejsce zauważyła Marta:
Na stawku znajdował się domek dla kaczek. Nie wątpliwie przykuło to moją uwagę:
Po przerwie wjechaliśmy na szlak Pierścienia Poznaniu, którym udaliśmy się w stronę poligonu. Rowerzystów na poligonie była cała masa. Niestety większość nie potrafiła odpowiedzieć głupiego cześć... Mimo to nie popsuliśmy sobie tym humoru i sprawnie przemierzamy drogę na poligonie:
Prawie na końcu poligonu znajdują się ruiny kościoła. Zatrzymaliśmy się tam też na chwilkę:
W Biedrusku znajduję się karczma do której udaliśmy się na obiad.
Szczerze nic szczególnego. Jedak jedzenie samo w sobie nie było takie złe. Jednak jeśli chodzi o ceny, obsługę i parę innych rzeczy było by się do czego przyczepić. Po najedzeniu ruszamy dalej szlakiem PP i przecinamy Wartę:
Jedziemy tak jak oznakowanie szlaku, czyli po chwili skręcamy w lewo i udajemy się polną drogą w kierunku Złotoryjska i dalej wjeżdżamy na NSR i docieramy do Mściszewa. Tam zatrzymaliśmy się na chwilę, aby odwiedzić ,, leśną toaletę" i odsapnąć trochę w cieniu:
Ostatnie kilometry prowadziły nie dosyć, że w piasku to jeszcze w słońcu. Dalszą część drogi wytyczyłem lasami, nie ma takiego upału. Rodzice już lekko zmęczeni, ale przypuszczamy, że ostatni podjazd dał im trochę w kość. Przecinamy szosę Murowa Goślina-Oborniki i docieramy do Kątów. Dalej już kawałek przez Długą Goślinę. Jednak ten kawałek był chyba najtrudniejszym kawałkiem podczas całego wyjazdu. Słońce paliło nie miłosiernie. W końcu dotarliśmy do lasu za Długą. Mama dzwoni do dziadka, żeby się nie martwił:
Postanowiliśmy jeszcze udać się do Nienawiszcza nad jeziorko:
Po ochładzającym kąpieli każdemu wróciło sił i udaliśmy się na ostatnie kilometry naszej wycieczki:
Po prawie 60km docieramy o 17 do dziadka. Posiedzieliśmy z godzinę wypiliśmy kawę, zjedliśmy ciastka i po 18 już tylko z Martą udaliśmy się w drogę powrotną. Temperatura spadła o kilka stopni więc nawet w podczas odcinków bez cienia jechało się przyjemnie:
My postanowiliśmy jechać przez Murowaną, Owinska, Czerwonak. Marta narzuciła dobre tempo 25km/h+. Przed Czerwonakiem słońce zaczyna się chować za drzewami:
W samym Czerwonaku jesteśmy po godzinie. Zatrzymujemy się przy czerwonej torebce. Zjadamy loda i trochę żelek, montujemy oświetlenie i udajemy się dalej. W Poznaniu jedziemy wartostradą. Tam też słońce pożegnało się z nami na dobre:
Następnie przejazd przez Dębiec, Luboń, Komorniki i po 3,5h lądujemy w Głuchowie. Jest to dobry wynik nie wątpliwie.
Chciałem w tym miejscu pogratulować rodzicom. Mam nadzieję, że te 60km to dopiero początki ich rowerowych przygód. Również gratuluję mojej ukochanej. Przejechała ponad 110km i to z bardzo dobrym tempem na ostatnich 50km :)
Dzięki! :)
Z Południa na Północ. Dzień 6.
Sobota, 22 sierpnia 2015 | dodano:14.02.2016Kategoria 100-200km, Z moją piękną!, Za granicą, Zachód 2015, Ze zdjęciami
Km: | 123.46 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 07:46 | km/h: | 15.90 |
Pr. maks.: | 48.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Miejsce do spania rzeczywiście było beznadziejne. Po pierwsze nasz namiot stał na polu (piachu) po drugie z każdej strony było nas widać, a po 3 na pole przyjechał rolnik w swoim wielkim traktorze. Tak więc szybko postanowiliśmy się stamtąd zwinąć:
Udało nam się odjechać bez jakichkolwiek rozmów z właścicielem pola czy też policją. W takich miejscach to raczej nie byłyby miłe rozmowy. Gdy już odjechaliśmy na dobre to zatrzymaliśmy się na małe śniadanie. Na pierwsze śniadanie były jogurty. Przerwa się trochę przedłużyła z powodu równie głodnego telefonu:
Ten powerbank był zakupiony jeszcze przed całym ,,powerbankowym" szaleństwem. Dałem za niego parę groszy, ale jestem zadowolony. Jak się okazało w dalszej części wyprawy, to białe pudełko również naładuje mój aparat. Co ja bym zrobił bez aparatu. Na pewno nie uwiecznił bym takich widoków:
Jechaliśmy dalej marząc, aby znaleźć miejsce gdzie byłoby cicho, można by gdzie usiąść oraz najlepiej jakby był jeszcze jakiś stolik. Tak też mineliśmy miejscowość Locknitz i parę parkingów przy drodze i nic nie udało się nam znaleźć. Marta już prawie błagała mnie o przerwę. Ja jednak nie chciałem robić przerwy śniadaniowej w środku pola. Wiem, wiem gdy ukochana prosi o przerwę należy się zatrzymać, ale nie żałujemy tej decyzji:
Bowiem znaleźliśmy miejsce idealne. Jak się później okazało kilka dni wcześniej nasi poprzednicy Ania z Michałem w tym ośrodku spali. Rozstawiliśmy naszą polową kuchnie. Ugotowaliśmy sobie zupki, ja nawet dwie. I tak miło siedząc gaworząc straciliśmy tu chyba z 45 minut. Jednak mieliśmy czas. Obok była mapa i uświadomiliśmy sobie, że tego dnia do Świnoujścia nie dojedziemy. Ruszyliśmy dalej szlakiem który prawie w ogóle nie przypominał tego którym jechaliśmy dotychczas. Przede wszystkim brak rzeki oraz wąskie leśne ścieżki:
Jednak cały czas był bardzo ładny asfalt. Chociaż co jakiś czas były leśne krótkie dukty, aż asfalt w lesie skończył się na dobre:
Zdecydowanie podobała nam się taki rodzaj nawierzchni. Był utwardzony i stosunkowo równy. Czasami jakieś szyszki czy korzenie, ale jechało się wyśmienicie. Tak też dotarliśmy do wybrzeża zalewu szczecińskiego. Zrobiliśmy tam krótką przerwę. Ja idę skosztować niemieckie piwko na wieży widokowej:
Tam gdzieś hen daleko mniej więcej w linii prostej znajdowało się Świnoujście:
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Kolejnym naszym celem było większe miasteczko o nazwie Ueckermünde. Liczyliśmy na sklep spożywczy, ale naszym oczom jako pierwsze ukazała się plaża:
Do dzisiaj pamiętam słowa Marty:
,,Jedźmy stąd bo jak się położę na tej plaży to już się nie ruszę"
Tak też zrobiliśmy. Zaraz obok naszym oczom ukazał się napis Świnoujście 22km. Tak, tak w linii prostej:
Przy okazji dowiedzieliśmy się jak po niemiecku jest Świnoujście - nasz cel podróży.
Jadąc przez miasto zauważyliśmy również fajnie wykorzystanie starych drzew, trochę talentu i naprawdę można ładnie urozmaicić okolice:
W miasteczku zrobiliśmy zakupy. Ja do sklepu wchodziłem z 3 razy. W końcu po spakowaniu całego jedzenia po sakwach (nie było łatwo) ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów jechaliśmy asfaltową ścieżką rowerową, ale później zmieniła się ona w naprawdę fajny single-track:
Zaraz za tą ścieżką, zrobiliśmy krótką przerwę na batonika i inne takie przyjemności. Godzina była dość późna, koło 17. Ja postanowiłem się przespacerować w celu znalezienia odpowiedniego miejsca na nocleg. Podczas moich poszukiwań na miejsce odpoczynku przyjechał starszy pan. Zaczął coś do nas mówić po niemiecku. My za dużo nie rozumieliśmy. Chociaż udało nam się wymienić kilka ciekawych informacji. Jedna z nich dotyczyła promu który skrócił by nam drogę o ok 30km. Znajdował się dosyć spory kawałek drogi. Po obliczeniach mieliśmy jeszcze sporo czasu. Tak więc ruszyliśmy:
Droga była niesamowita. Coś innego niż mieliśmy przez całą wyprawę. Ubita droga miedzy polami, wąskie ścieżki totalny brak samochodów, coś wspaniałego dla rowerzysty. Na jednym z pól stała pewna ,,pół-ambona". Marta chciała mi zrobić zdjęcie jak siedziałem, ale to mi się udało uchwycić tą gadułę:
Przemierzaliśmy dalej rezerwat przyrody. W pewnym momencie zauważyłem, że pada mi bateria od aparatu. Tu własnie poratował mnie mój powerbank. Jak się okazało kabel pasuje zarówno jak i do telefonu, ale również do aparatu. Dzięki temu mogłem zrobić te oto zdjęcie z mijanej przez nas wieży widokowej:
Nie zostało wiele kilometrów do promu. Jechaliśmy ile sił w naszych nogach, bo czas jednak uciekał szybko. Dojazd do promu to piękna droga asfaltowa wzdłuż rezerwatu. Dotarliśmy do miejscowości, pędzimy na prom. Okazuje się, że (co się później okazało na nasze szczęście) prom już nie kursował. A dlaczego szczęście? Już tłumaczę. Po pierwsze prom wyglądał tak:
Szczerze mówiąc miałbym delikatnego stracha tym płynąć. Jednak rzeczą ważniejszą był fakt zupełnie inny. Mianowicie cena promu prezentowała się tak:
Na górze jest dość istotna informacja. Cena przejazdu w EURO! Dwa razy po 9 euro daje nam 18, a 18 euro razy +- 4,3zł daje nam nie całe 80zł. Siłą rzeczy i tak byśmy nie płynęli. Te 80zł to plus minus połowa wyprawy dla jednej osoby! Bardziej na plus. Tak więc wróciliśmy z powrotem na szlak i kierowaliśmy się w stronę miejscowości Anklam. Prom znajdował się w wiosce Kamp. Początkowo pomyśleliśmy aby zostać tam na noc. Jednak mój angielski jak i gościna ludzi była na kiepskim poziomie, więc ruszamy dalej. Zawsze są plusy w każdej sytuacji nawet tej beznadziejnej. Tym razem plusem był spektakularny zachód słońca, najładniejszy na całej wyprawie:
Skoro słońce już zaszło, to momentalnie zaczęło robić się ciemno. Z miejscem na noclegiem było naprawdę ciężko. Cały czas widzieliśmy tabliczki z oznaczeniem Parku. Zatrzymaliśmy się w paru miejscach. Każde jednak okazało się być niewystarczająco zakryte abyśmy mogli spędzić tam noc. Wyjechaliśmy z Parku. Przed miejscowością Anklam były ogródki działkowe. Niestety tam też nikt nie poratował nas kawałkiem ziemi na namiot. Z niskimi morałami wjechaliśmy do miasteczka. Przejechaliśmy przez centrum gdzie też zmieniliśmy baterie w lampkach. Sam wyjazd z miasta poszedł sprawnie. Ładna ścieżka rowerowa kierowała nas w dobrą stronę. Po drodze zatrzymaliśmy się kilkukrotnie, aby zbadać miejsce do spania. Żadne się nie nadawało. Po przejechaniu kilku dobrych kilometrów, ciemną ścieżką rowerową znaleźliśmy miejsce do spania. Było całkiem przyzwoite, ale po dłuższych oględzinach ruszyliśmy dalej. Po 500m od miejsca na ewentualny nocleg zaczął się las, ciemny las. Przejechaliśmy raptem 100m i postawiliśmy wrócić do ostatniego miejsca na nocleg. Skończyliśmy dzień mając ponad 120km na liczniku:
Szybko rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać. Noc była z przygodami, ale o tym w kolejnym dniu!
Udało nam się odjechać bez jakichkolwiek rozmów z właścicielem pola czy też policją. W takich miejscach to raczej nie byłyby miłe rozmowy. Gdy już odjechaliśmy na dobre to zatrzymaliśmy się na małe śniadanie. Na pierwsze śniadanie były jogurty. Przerwa się trochę przedłużyła z powodu równie głodnego telefonu:
Ten powerbank był zakupiony jeszcze przed całym ,,powerbankowym" szaleństwem. Dałem za niego parę groszy, ale jestem zadowolony. Jak się okazało w dalszej części wyprawy, to białe pudełko również naładuje mój aparat. Co ja bym zrobił bez aparatu. Na pewno nie uwiecznił bym takich widoków:
Jechaliśmy dalej marząc, aby znaleźć miejsce gdzie byłoby cicho, można by gdzie usiąść oraz najlepiej jakby był jeszcze jakiś stolik. Tak też mineliśmy miejscowość Locknitz i parę parkingów przy drodze i nic nie udało się nam znaleźć. Marta już prawie błagała mnie o przerwę. Ja jednak nie chciałem robić przerwy śniadaniowej w środku pola. Wiem, wiem gdy ukochana prosi o przerwę należy się zatrzymać, ale nie żałujemy tej decyzji:
Bowiem znaleźliśmy miejsce idealne. Jak się później okazało kilka dni wcześniej nasi poprzednicy Ania z Michałem w tym ośrodku spali. Rozstawiliśmy naszą polową kuchnie. Ugotowaliśmy sobie zupki, ja nawet dwie. I tak miło siedząc gaworząc straciliśmy tu chyba z 45 minut. Jednak mieliśmy czas. Obok była mapa i uświadomiliśmy sobie, że tego dnia do Świnoujścia nie dojedziemy. Ruszyliśmy dalej szlakiem który prawie w ogóle nie przypominał tego którym jechaliśmy dotychczas. Przede wszystkim brak rzeki oraz wąskie leśne ścieżki:
Jednak cały czas był bardzo ładny asfalt. Chociaż co jakiś czas były leśne krótkie dukty, aż asfalt w lesie skończył się na dobre:
Zdecydowanie podobała nam się taki rodzaj nawierzchni. Był utwardzony i stosunkowo równy. Czasami jakieś szyszki czy korzenie, ale jechało się wyśmienicie. Tak też dotarliśmy do wybrzeża zalewu szczecińskiego. Zrobiliśmy tam krótką przerwę. Ja idę skosztować niemieckie piwko na wieży widokowej:
Tam gdzieś hen daleko mniej więcej w linii prostej znajdowało się Świnoujście:
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Kolejnym naszym celem było większe miasteczko o nazwie Ueckermünde. Liczyliśmy na sklep spożywczy, ale naszym oczom jako pierwsze ukazała się plaża:
Do dzisiaj pamiętam słowa Marty:
,,Jedźmy stąd bo jak się położę na tej plaży to już się nie ruszę"
Tak też zrobiliśmy. Zaraz obok naszym oczom ukazał się napis Świnoujście 22km. Tak, tak w linii prostej:
Przy okazji dowiedzieliśmy się jak po niemiecku jest Świnoujście - nasz cel podróży.
Jadąc przez miasto zauważyliśmy również fajnie wykorzystanie starych drzew, trochę talentu i naprawdę można ładnie urozmaicić okolice:
W miasteczku zrobiliśmy zakupy. Ja do sklepu wchodziłem z 3 razy. W końcu po spakowaniu całego jedzenia po sakwach (nie było łatwo) ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów jechaliśmy asfaltową ścieżką rowerową, ale później zmieniła się ona w naprawdę fajny single-track:
Zaraz za tą ścieżką, zrobiliśmy krótką przerwę na batonika i inne takie przyjemności. Godzina była dość późna, koło 17. Ja postanowiłem się przespacerować w celu znalezienia odpowiedniego miejsca na nocleg. Podczas moich poszukiwań na miejsce odpoczynku przyjechał starszy pan. Zaczął coś do nas mówić po niemiecku. My za dużo nie rozumieliśmy. Chociaż udało nam się wymienić kilka ciekawych informacji. Jedna z nich dotyczyła promu który skrócił by nam drogę o ok 30km. Znajdował się dosyć spory kawałek drogi. Po obliczeniach mieliśmy jeszcze sporo czasu. Tak więc ruszyliśmy:
Droga była niesamowita. Coś innego niż mieliśmy przez całą wyprawę. Ubita droga miedzy polami, wąskie ścieżki totalny brak samochodów, coś wspaniałego dla rowerzysty. Na jednym z pól stała pewna ,,pół-ambona". Marta chciała mi zrobić zdjęcie jak siedziałem, ale to mi się udało uchwycić tą gadułę:
Przemierzaliśmy dalej rezerwat przyrody. W pewnym momencie zauważyłem, że pada mi bateria od aparatu. Tu własnie poratował mnie mój powerbank. Jak się okazało kabel pasuje zarówno jak i do telefonu, ale również do aparatu. Dzięki temu mogłem zrobić te oto zdjęcie z mijanej przez nas wieży widokowej:
Nie zostało wiele kilometrów do promu. Jechaliśmy ile sił w naszych nogach, bo czas jednak uciekał szybko. Dojazd do promu to piękna droga asfaltowa wzdłuż rezerwatu. Dotarliśmy do miejscowości, pędzimy na prom. Okazuje się, że (co się później okazało na nasze szczęście) prom już nie kursował. A dlaczego szczęście? Już tłumaczę. Po pierwsze prom wyglądał tak:
Szczerze mówiąc miałbym delikatnego stracha tym płynąć. Jednak rzeczą ważniejszą był fakt zupełnie inny. Mianowicie cena promu prezentowała się tak:
Na górze jest dość istotna informacja. Cena przejazdu w EURO! Dwa razy po 9 euro daje nam 18, a 18 euro razy +- 4,3zł daje nam nie całe 80zł. Siłą rzeczy i tak byśmy nie płynęli. Te 80zł to plus minus połowa wyprawy dla jednej osoby! Bardziej na plus. Tak więc wróciliśmy z powrotem na szlak i kierowaliśmy się w stronę miejscowości Anklam. Prom znajdował się w wiosce Kamp. Początkowo pomyśleliśmy aby zostać tam na noc. Jednak mój angielski jak i gościna ludzi była na kiepskim poziomie, więc ruszamy dalej. Zawsze są plusy w każdej sytuacji nawet tej beznadziejnej. Tym razem plusem był spektakularny zachód słońca, najładniejszy na całej wyprawie:
Skoro słońce już zaszło, to momentalnie zaczęło robić się ciemno. Z miejscem na noclegiem było naprawdę ciężko. Cały czas widzieliśmy tabliczki z oznaczeniem Parku. Zatrzymaliśmy się w paru miejscach. Każde jednak okazało się być niewystarczająco zakryte abyśmy mogli spędzić tam noc. Wyjechaliśmy z Parku. Przed miejscowością Anklam były ogródki działkowe. Niestety tam też nikt nie poratował nas kawałkiem ziemi na namiot. Z niskimi morałami wjechaliśmy do miasteczka. Przejechaliśmy przez centrum gdzie też zmieniliśmy baterie w lampkach. Sam wyjazd z miasta poszedł sprawnie. Ładna ścieżka rowerowa kierowała nas w dobrą stronę. Po drodze zatrzymaliśmy się kilkukrotnie, aby zbadać miejsce do spania. Żadne się nie nadawało. Po przejechaniu kilku dobrych kilometrów, ciemną ścieżką rowerową znaleźliśmy miejsce do spania. Było całkiem przyzwoite, ale po dłuższych oględzinach ruszyliśmy dalej. Po 500m od miejsca na ewentualny nocleg zaczął się las, ciemny las. Przejechaliśmy raptem 100m i postawiliśmy wrócić do ostatniego miejsca na nocleg. Skończyliśmy dzień mając ponad 120km na liczniku:
Szybko rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać. Noc była z przygodami, ale o tym w kolejnym dniu!
Z Południa na Północ. Dzień 5.
Piątek, 21 sierpnia 2015 | dodano:16.01.2016Kategoria 100-200km, Z moją piękną!, Za granicą, Zachód 2015, Ze zdjęciami
Km: | 105.11 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 06:41 | km/h: | 15.73 |
Pr. maks.: | 42.90 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Obudziliśmy się rano nie wiedząc co nas czeka dookoła. Od razu sprawdziłem czy są rowery. Zasadniczo robię tak za każdym razem. Po wyjściu z namiotu okazało się, że mamy bardzo fajne miejsce. Na zdjęciu namiot już został przestawiony, aby mógł doschnąć po porannej rosie:
Ja zaraz się zabrałem za robienie śniadania. Miejsce do tego mieliśmy idealne. W sakwach znaleźliśmy jeszcze trochę jedzenia. Oczywiście nie mogło zabraknąć gorącego kubka:
Na górze było pełno straganów, barów oraz sklepów z alkoholem i papierosami. Jeden budynek wyjątkowo mi się spodobał, może dlatego, że kojarzył mi się z grą GTA. Na dole tego budynku znajdowała się myjnia:
Trochę czasu minęło zanim się najedliśmy i spakowaliśmy. W końcu my oraz dwa nasze ,,bliźniaki" byliśmy gotowi do drogi:
Jeden duży, drugi mały. Jednak obydwa mocno obładowane. Zaraz po starcie wracamy na niemiecką stronę i znów jedziemy bardzo ładną ścieżką rowerową wzdłuż Odry:
Jedzie się wyśmienicie. Słońce grzeje wiatr nie wieje, nic tylko grzać do przodu. Przejeżdżając przez zabudowania widzimy ograniczenia dla rowerzystów. My musieliśmy tylko delikatnie zwolnić:
Słońce grzało coraz mocniej. Marcie zaczęło doskwierać i musiała ratować się kremami. Co ciekawe jechaliśmy cały czas na północ i Marta miała ,,przypaloną" tylko jedną łydkę. Gdy tylko znaleźliśmy jakaś ławkę od razu się zatrzymujemy na smarowanie:
Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do miejscowości Schwedt:
Trochę czasu nam zleciało na znalezieniu tam sklepu. W końcu znalazłem panią, która szła z siatką z kauflanda i od razu zapytałem o drogę. Trafiliśmy bez większych problemów. Ja poszedłem na zakupy. Marta pilnowała rowerów. Zaraz obok sklepu był kebab. Długo nie musieliśmy się namawiać. Kebab był bardzo dobry:
Przelaliśmy picia do bidonów i ja jeszcze raz poszedłem do sklepu w celu wymienienia butelek i dokupienia jakiś jogurtów. Po uzupełnieniu zapasów ruszamy dalej. Zaraz za miastem widnieje tablica informująca nas o wjeździe do Parku Narodowego. Ta tablica dała nam do zrozumienia, że tutaj namiotu nie postawimy:
Droga uciekała stosunkowo szybko. Mimo powtarzającego się widoku nie mogliśmy się napatrzeć na okolicę. Było naprawdę cudownie. Polecam każdemu przejechać tą trasę. Nawet gdy są jakieś remonty na naszym szlaku to Niemcy zadbali o to aby się nie zgubić:
Z każdym kilometrem oddalamy się od rzeki. Teraz będziemy podziwiać inne widoki. Na przykład bardzo ładne miejscowości wypoczynkowe:
Po przejechaniu tylu kilometrów po niemieckiej stronie, aż nam się nie chce wierzyć gdy widzimy coś w rodzaju rodzinnych ogródków działkowych. Nie było to zbyt często spotykane, a gdy wieczorami przejeżdżaliśmy przez miasteczka nie spotykaliśmy nikogo. Jednak co Niemcom trzeba przyznać to potrafią wykorzystywać energię odnawialną. Na każdym gospodarstwie można było spotkać całą masę kolektorów słonecznych:
Jak wcześniej zauważyłem byliśmy coraz dalej od rzeki, ale ciągle jechaliśmy przy naszej granicy. Jednakże to ,,przejście graniczne" w środku pola nas całkiem zdziwiło:
Jeśli ktoś by chciał tam kiedyś pojechać podaję współrzędne: 53.276161, 14.421127.
Jechaliśmy dalej cały czas dobrze oznakowanym szlakiem. Cały czas oddalając się od rzeki, a później nawet już od granicy. Co nas zaczęło martwić to fakt, iż cały czas są pola, a dzień zaczął chylić się ku wieczorowi:
Na mapie też nie było widać jakiś lasów. Jednak nadzieja umiera ostatnia, więc jechaliśmy dalej. Słońce natomiast z każdym kilometrem było niżej. Jak wiadomo przy zachodzie powstają piękne zdjęcia. Wykorzystuje chwilę gdy Marta musi iść załatwić swoje potrzeby robię dość ładne zdjęcia kolejnych elektrowni, tym razem wiatrowych:
W miedzy czasie znajdujemy jedno miejsce do spania. Miedzy polami w takich większych zaroślach. Niestety leży tam pełno dużych kamieni i musimy szukać dalej. Po paru kilometrach słońce zachodzi na dobre:
Automatycznie robi się chłodniej. Mieliśmy już sporo przejechane. Szukaliśmy tylko odpowiedniego miejsca do spania. Z tym było naprawdę ciężko. Przejechaliśmy przez parę miejscowości. O noclegu na gospodarza mogliśmy tylko pomarzyć. Każdy był zaszyty w swoich 4 kątach. Po drodze sprawdziliśmy kilka miejscówek, żadna się nie nadawała. Tak też zrobiło się całkiem ciemno. Ja zafascynowany wiatrakami robię im kolejne zdjęcie:
Te światełka w tle to też są wiatraki.
W nocy można się fajnie pobawić aparatem oraz światłem. Czasami wychodzą fajne efekty:
Jednak gdy robiło się coraz zimniej i później odechciewało nam się robienia zdjęć czy nawet jazdy dalej. Szukaliśmy już miejsca byle by było i tak też rozbiliśmy się polu. Zdjęcie będzie w dniu kolejnym
Mimo ciężkiej końcówki dzień uważam za bardzo udany.
Dzień SZÓSTY!
Ja zaraz się zabrałem za robienie śniadania. Miejsce do tego mieliśmy idealne. W sakwach znaleźliśmy jeszcze trochę jedzenia. Oczywiście nie mogło zabraknąć gorącego kubka:
Na górze było pełno straganów, barów oraz sklepów z alkoholem i papierosami. Jeden budynek wyjątkowo mi się spodobał, może dlatego, że kojarzył mi się z grą GTA. Na dole tego budynku znajdowała się myjnia:
Trochę czasu minęło zanim się najedliśmy i spakowaliśmy. W końcu my oraz dwa nasze ,,bliźniaki" byliśmy gotowi do drogi:
Jeden duży, drugi mały. Jednak obydwa mocno obładowane. Zaraz po starcie wracamy na niemiecką stronę i znów jedziemy bardzo ładną ścieżką rowerową wzdłuż Odry:
Jedzie się wyśmienicie. Słońce grzeje wiatr nie wieje, nic tylko grzać do przodu. Przejeżdżając przez zabudowania widzimy ograniczenia dla rowerzystów. My musieliśmy tylko delikatnie zwolnić:
Słońce grzało coraz mocniej. Marcie zaczęło doskwierać i musiała ratować się kremami. Co ciekawe jechaliśmy cały czas na północ i Marta miała ,,przypaloną" tylko jedną łydkę. Gdy tylko znaleźliśmy jakaś ławkę od razu się zatrzymujemy na smarowanie:
Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do miejscowości Schwedt:
Trochę czasu nam zleciało na znalezieniu tam sklepu. W końcu znalazłem panią, która szła z siatką z kauflanda i od razu zapytałem o drogę. Trafiliśmy bez większych problemów. Ja poszedłem na zakupy. Marta pilnowała rowerów. Zaraz obok sklepu był kebab. Długo nie musieliśmy się namawiać. Kebab był bardzo dobry:
Przelaliśmy picia do bidonów i ja jeszcze raz poszedłem do sklepu w celu wymienienia butelek i dokupienia jakiś jogurtów. Po uzupełnieniu zapasów ruszamy dalej. Zaraz za miastem widnieje tablica informująca nas o wjeździe do Parku Narodowego. Ta tablica dała nam do zrozumienia, że tutaj namiotu nie postawimy:
Droga uciekała stosunkowo szybko. Mimo powtarzającego się widoku nie mogliśmy się napatrzeć na okolicę. Było naprawdę cudownie. Polecam każdemu przejechać tą trasę. Nawet gdy są jakieś remonty na naszym szlaku to Niemcy zadbali o to aby się nie zgubić:
Z każdym kilometrem oddalamy się od rzeki. Teraz będziemy podziwiać inne widoki. Na przykład bardzo ładne miejscowości wypoczynkowe:
Po przejechaniu tylu kilometrów po niemieckiej stronie, aż nam się nie chce wierzyć gdy widzimy coś w rodzaju rodzinnych ogródków działkowych. Nie było to zbyt często spotykane, a gdy wieczorami przejeżdżaliśmy przez miasteczka nie spotykaliśmy nikogo. Jednak co Niemcom trzeba przyznać to potrafią wykorzystywać energię odnawialną. Na każdym gospodarstwie można było spotkać całą masę kolektorów słonecznych:
Jak wcześniej zauważyłem byliśmy coraz dalej od rzeki, ale ciągle jechaliśmy przy naszej granicy. Jednakże to ,,przejście graniczne" w środku pola nas całkiem zdziwiło:
Jeśli ktoś by chciał tam kiedyś pojechać podaję współrzędne: 53.276161, 14.421127.
Jechaliśmy dalej cały czas dobrze oznakowanym szlakiem. Cały czas oddalając się od rzeki, a później nawet już od granicy. Co nas zaczęło martwić to fakt, iż cały czas są pola, a dzień zaczął chylić się ku wieczorowi:
Na mapie też nie było widać jakiś lasów. Jednak nadzieja umiera ostatnia, więc jechaliśmy dalej. Słońce natomiast z każdym kilometrem było niżej. Jak wiadomo przy zachodzie powstają piękne zdjęcia. Wykorzystuje chwilę gdy Marta musi iść załatwić swoje potrzeby robię dość ładne zdjęcia kolejnych elektrowni, tym razem wiatrowych:
W miedzy czasie znajdujemy jedno miejsce do spania. Miedzy polami w takich większych zaroślach. Niestety leży tam pełno dużych kamieni i musimy szukać dalej. Po paru kilometrach słońce zachodzi na dobre:
Automatycznie robi się chłodniej. Mieliśmy już sporo przejechane. Szukaliśmy tylko odpowiedniego miejsca do spania. Z tym było naprawdę ciężko. Przejechaliśmy przez parę miejscowości. O noclegu na gospodarza mogliśmy tylko pomarzyć. Każdy był zaszyty w swoich 4 kątach. Po drodze sprawdziliśmy kilka miejscówek, żadna się nie nadawała. Tak też zrobiło się całkiem ciemno. Ja zafascynowany wiatrakami robię im kolejne zdjęcie:
Te światełka w tle to też są wiatraki.
W nocy można się fajnie pobawić aparatem oraz światłem. Czasami wychodzą fajne efekty:
Jednak gdy robiło się coraz zimniej i później odechciewało nam się robienia zdjęć czy nawet jazdy dalej. Szukaliśmy już miejsca byle by było i tak też rozbiliśmy się polu. Zdjęcie będzie w dniu kolejnym
Mimo ciężkiej końcówki dzień uważam za bardzo udany.
Dzień SZÓSTY!
Terenowo z Michałem.
Niedziela, 26 kwietnia 2015 | dodano:03.05.2015Kategoria 100-200km, Ze zdjęciami
Km: | 128.01 | Km teren: | 60.00 | Czas: | 05:38 | km/h: | 22.72 |
Pr. maks.: | 45.80 | Temperatura: | 25.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Canyon Roadlite |
Przed tą wycieczką razem z Michałem mieliśmy mały dylemat. Jaki rodzaj roweru wybrać. Jednak z racji na ostatnią DWU-setkę na szosie wybraliśmy teren. Umówiłem się z Michałem o 10 pod jego domem. Ruszyłem kilka minut po 9, a wiatr mi sprzyjał:
Wiatr pomagał, noga podawała tak więc wjeżdżam na ,,buziaka" do Marty. Akurat szykowała się do pracy, więc dużo czasu nie mieliśmy. Mój rumak mógł sobie odpocząć na słoneczku przed dalszą jazdą:
Zamieniam jeszcze z Martą kilka słów, daje buziaka pocieszającego do pracy i lecę dalej. W Dębinie wjeżdżam na Szlak Nadwarciański, którym docieram nad Maltę. Szybkie okrążenie i jestem u Michała, który akurat wychodził z klatki. Michał mnie kieruje przez miasto i już po chwili wjeżdżamy na zachodnią cześć NSR. Tą trasę jadę po raz pierwszy. Tereny poznaję dopiero za Radajewem. Jest cudowanie szczególnie o tej porze roku:
Oj wrócę tu jeszcze nie raz na pewno:
Jedziemy i rozmawiamy sobie o rowerach o pomysłach na wyjazdy. Michał mi pokazuje jak kiedyś wylała Warta i nagle jesteśmy w Biedrusku. Przecinamy Wartę i wjeżdżamy na szlak PP i NSR. Tak też docieramy do Murowanej Gośliny. Postanowiliśmy zrobić sobie przerwę pod biedronką na zrobienie zapasów:
Dalszą drogę przemierzamy właśnie szlakiem pierścienia Poznania przez Puszczę Zielonkę. Przyznam się trochę mi siły opadły. Piasek sprawiał trudności, górki wydawały się dłuższe, ale wiedziałem, że to tylko kryzys. Dojechaliśmy w końcu do Dąbrówki Kościelnej, gdzie znajduję się piękny kościół:
Znanymi trasami podążamy dalej. Przypominają nam się wszystkie odcinki z przejechanego nie jednokrotnie szlaku PP. Oczywiście piasku nie brakowało. Zrobiliśmy sobie tam przerwę na chwilowe pogaduchy o ,,interesach":
Docieramy do Promna, gdzie zjeżdżamy na czarny szlak, którym podążamy do Poznania. Jedzie się przyjemnie trochę pod wiatr, ale wróciły siły po kryzysie. Jednak przerwa musiała być zatrzymujemy się pod sklepem kupujemy picie i rożka.
Po drodze spotkaliśmy pełno żab wszystkie uciekały, ale ta jedna chciała się fotografować:
Docieramy szybko do Poznania. Jedziemy kółko wokół Malty. Siadamy jeszcze chwilę na ławce dyskutując, jakby czasu na rowerze było mało. Widocznie było mało. Z Malty szybkim tempem przez Dębiec, Luboń i Komorniki wracam do domu.
Dzięki Michał za te terenowe dobre 100km. Do następnego razu!
Wiatr pomagał, noga podawała tak więc wjeżdżam na ,,buziaka" do Marty. Akurat szykowała się do pracy, więc dużo czasu nie mieliśmy. Mój rumak mógł sobie odpocząć na słoneczku przed dalszą jazdą:
Zamieniam jeszcze z Martą kilka słów, daje buziaka pocieszającego do pracy i lecę dalej. W Dębinie wjeżdżam na Szlak Nadwarciański, którym docieram nad Maltę. Szybkie okrążenie i jestem u Michała, który akurat wychodził z klatki. Michał mnie kieruje przez miasto i już po chwili wjeżdżamy na zachodnią cześć NSR. Tą trasę jadę po raz pierwszy. Tereny poznaję dopiero za Radajewem. Jest cudowanie szczególnie o tej porze roku:
Oj wrócę tu jeszcze nie raz na pewno:
Jedziemy i rozmawiamy sobie o rowerach o pomysłach na wyjazdy. Michał mi pokazuje jak kiedyś wylała Warta i nagle jesteśmy w Biedrusku. Przecinamy Wartę i wjeżdżamy na szlak PP i NSR. Tak też docieramy do Murowanej Gośliny. Postanowiliśmy zrobić sobie przerwę pod biedronką na zrobienie zapasów:
Dalszą drogę przemierzamy właśnie szlakiem pierścienia Poznania przez Puszczę Zielonkę. Przyznam się trochę mi siły opadły. Piasek sprawiał trudności, górki wydawały się dłuższe, ale wiedziałem, że to tylko kryzys. Dojechaliśmy w końcu do Dąbrówki Kościelnej, gdzie znajduję się piękny kościół:
Znanymi trasami podążamy dalej. Przypominają nam się wszystkie odcinki z przejechanego nie jednokrotnie szlaku PP. Oczywiście piasku nie brakowało. Zrobiliśmy sobie tam przerwę na chwilowe pogaduchy o ,,interesach":
Docieramy do Promna, gdzie zjeżdżamy na czarny szlak, którym podążamy do Poznania. Jedzie się przyjemnie trochę pod wiatr, ale wróciły siły po kryzysie. Jednak przerwa musiała być zatrzymujemy się pod sklepem kupujemy picie i rożka.
Po drodze spotkaliśmy pełno żab wszystkie uciekały, ale ta jedna chciała się fotografować:
Docieramy szybko do Poznania. Jedziemy kółko wokół Malty. Siadamy jeszcze chwilę na ławce dyskutując, jakby czasu na rowerze było mało. Widocznie było mało. Z Malty szybkim tempem przez Dębiec, Luboń i Komorniki wracam do domu.
Dzięki Michał za te terenowe dobre 100km. Do następnego razu!
Świnoujście-Hel 2014 Dzień 6
Sobota, 16 sierpnia 2014 | dodano:04.11.2014Kategoria 100-200km, Wybrzeże 2014, z Anią, Z moją piękną!, Ze zdjęciami
Km: | 103.03 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 07:12 | km/h: | 14.31 |
Pr. maks.: | 37.20 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Kellys Magic |
Przed ostatni dzień naszej wyprawy był dniem rekordowym. Dzisiaj spaliśmy w jednym namiocie więc zwijanie całego obozu poszło szybko. Wczesnym rankiem jesteśmy już na szlaku gotowi do drogi:
Jedziemy dalej leśną drogą w stronę Helu. Patrząc na mapę nie widzimy, żadnych większych miejscowości, gdzie byśmy mogli zjeść śniadanie. Głodni byliśmy nie ma co ukrywać. Droga prowadzi cały czas lasem, po kilku kilometrach widzimy wydmy. Jest to charakterystyczny widok w tej części kraju. Jednak nie spodziewaliśmy się tych chmur:
Szukając sklepu jedziemy dalej. Docieramy do miejscowości Stilo. Widzimy znak latarnia morska. Oczywiście postanowiliśmy się na nią udać. Dziewczyny chyba przez chwilę żałowały, gdyż na latarnie prowadził dość długi podjazd. Jednak widok z góry wynagradzał wszelakie trudności:
Było wiadomo, że będzie padać. Niby tylko chmury wiszą nad morzem, ale z drugiej strony (nie mam ładnego zdjęcia, aby pokazać) widać, co za chwilę będzie się dziać na lądzie. Schodzimy w dół i zaczyna lać. Przeczekaliśmy deszcz. Zjeżdżamy z górki do wioski kupujemy duże drożdżówki 1,5l wody za 3zł 5l było za 5zł więc nie ubiliśmy interesu. Szczególnie, że nikt nie miał wody...
No nic kierujemy się dalej szlakiem. tutaj trochę gorzej oznaczony, jednak z GPS-em w telefonie dajemy radę. W lesie dziewczyny robią sik-pauzę. Nasze rumaki też odpoczywają:
I UWAGA! nagle zza naszych pleców nadjeżdża Krzysiek, zdziwiony co my tak daleko robimy. Jedziemy w czwórkę dalej. Rozmawiamy czasami się na chwilę rozdzielimy, ale cały czas Krzysiek blisko nas my blisko Krzyśka. Podczas dzisiejszej jazdy zauważyłem że tylne koło nie równo mi się kręci. Jak się okazało opona zaczęła mi się rozdzielać. Jak tylko wjechaliśmy na asfalt nastąpiła wymiana z przodu na tył. Z oponami i dętkami to była jedyna awaria:
Po wymianie docieramy w czwórkę do Lubiatowa. Tam mapy Krzyśka zawodzą, nasze GPS-y też więc trochę błądzimy. W końcu patrząc na słońce (Marty pomysł <3 ) obieramy dobry kierunek. Docieramy do Białogóry. Tam robimy zakupy w lewiatanie. Dzisiaj to dzień szaleństw, skusiliśmy się nawet na kupno kiełbasy. Ach ten smak :) Całą naszą wyprawę prowadziły nas znaki R10. Tak samo wyjeżdżamy z Białogóry:
Docieramy do Karwi. Przypominają mi się widoki z wycieczki dwu dniowej (niestety zdjęcia się zepsuły, o to jest dobre miejsce na to pytanie: Czy zdjęcia wrzucane na serwer BS będą miały wieczną żywotność? ) z bratem i sąsiadem na Hel w 2011r. Podjazd w Jastrzębiej Górze był wyczerpujący naprawdę szło się zmęczyć. Oczywiście nie mogło zabraknąć zdjęcia na najdalej wysuniętym na północ punktem Polski tzw. Gwiazda Północy:
Dojeżdżamy do Władysławowa. Ania idzie zapytać o ceny w pierwszym polu namiotowym. Cena w sumie była w porządku, ale zbyt daleko od centrum. Jedziemy dalej. Korki w mieście niesamowite. Niby ścieżki rowerowe są, ale ludzie chodzą jak święte krowy, a najgorsze są dzieciaki na rowerowych quadach. W sumie nie tylko dzieciaki...
Tak przez przypadek przejeżdżamy przez Władysławowo. Pola namiotowe się skończyły i wjeżdżamy na półwysep Helski. Powstała w sumie mała kłótnia, ale co to by była za wyprawa bez kłótni :) Postanowiliśmy dojechać do Chałup tam każde pole namiotowe zajęte. Jedziemy dalej. Kuźnicę przejeżdżamy od razu nawet nie staramy się szukać pola. Jednak słońce powoli zachodzi, zwiększamy tempo i docieramy do Jastarni:
Robimy kółko po Jastarni. W końcu i tak cofamy się do tego na początku. Pole nazywało się Pod Cyprusami. Polecam serdecznie. Rozbijamy namiot i rowerami lecimy na gofra. Przejażdżka po miasteczku zakupy na wieczór i tak wpadło nam wyprawowe 100km. Dla Marty było to szczególne STO kilometrów. Patrząc na jej ciężkie początki w tym sezonie, po przejechaniu tego dystansu cieszyłem się razem z nią. Wieczorem kąpiel i oczywiście nie mogło zabrnąć zimnego piwka. Nie miałem żadnych ograniczeń na dzisiaj wypiłem i tak tylko dwa :)
Dzień SIÓDMY!
Jedziemy dalej leśną drogą w stronę Helu. Patrząc na mapę nie widzimy, żadnych większych miejscowości, gdzie byśmy mogli zjeść śniadanie. Głodni byliśmy nie ma co ukrywać. Droga prowadzi cały czas lasem, po kilku kilometrach widzimy wydmy. Jest to charakterystyczny widok w tej części kraju. Jednak nie spodziewaliśmy się tych chmur:
Szukając sklepu jedziemy dalej. Docieramy do miejscowości Stilo. Widzimy znak latarnia morska. Oczywiście postanowiliśmy się na nią udać. Dziewczyny chyba przez chwilę żałowały, gdyż na latarnie prowadził dość długi podjazd. Jednak widok z góry wynagradzał wszelakie trudności:
Było wiadomo, że będzie padać. Niby tylko chmury wiszą nad morzem, ale z drugiej strony (nie mam ładnego zdjęcia, aby pokazać) widać, co za chwilę będzie się dziać na lądzie. Schodzimy w dół i zaczyna lać. Przeczekaliśmy deszcz. Zjeżdżamy z górki do wioski kupujemy duże drożdżówki 1,5l wody za 3zł 5l było za 5zł więc nie ubiliśmy interesu. Szczególnie, że nikt nie miał wody...
No nic kierujemy się dalej szlakiem. tutaj trochę gorzej oznaczony, jednak z GPS-em w telefonie dajemy radę. W lesie dziewczyny robią sik-pauzę. Nasze rumaki też odpoczywają:
I UWAGA! nagle zza naszych pleców nadjeżdża Krzysiek, zdziwiony co my tak daleko robimy. Jedziemy w czwórkę dalej. Rozmawiamy czasami się na chwilę rozdzielimy, ale cały czas Krzysiek blisko nas my blisko Krzyśka. Podczas dzisiejszej jazdy zauważyłem że tylne koło nie równo mi się kręci. Jak się okazało opona zaczęła mi się rozdzielać. Jak tylko wjechaliśmy na asfalt nastąpiła wymiana z przodu na tył. Z oponami i dętkami to była jedyna awaria:
Po wymianie docieramy w czwórkę do Lubiatowa. Tam mapy Krzyśka zawodzą, nasze GPS-y też więc trochę błądzimy. W końcu patrząc na słońce (Marty pomysł <3 ) obieramy dobry kierunek. Docieramy do Białogóry. Tam robimy zakupy w lewiatanie. Dzisiaj to dzień szaleństw, skusiliśmy się nawet na kupno kiełbasy. Ach ten smak :) Całą naszą wyprawę prowadziły nas znaki R10. Tak samo wyjeżdżamy z Białogóry:
Docieramy do Karwi. Przypominają mi się widoki z wycieczki dwu dniowej (niestety zdjęcia się zepsuły, o to jest dobre miejsce na to pytanie: Czy zdjęcia wrzucane na serwer BS będą miały wieczną żywotność? ) z bratem i sąsiadem na Hel w 2011r. Podjazd w Jastrzębiej Górze był wyczerpujący naprawdę szło się zmęczyć. Oczywiście nie mogło zabraknąć zdjęcia na najdalej wysuniętym na północ punktem Polski tzw. Gwiazda Północy:
Dojeżdżamy do Władysławowa. Ania idzie zapytać o ceny w pierwszym polu namiotowym. Cena w sumie była w porządku, ale zbyt daleko od centrum. Jedziemy dalej. Korki w mieście niesamowite. Niby ścieżki rowerowe są, ale ludzie chodzą jak święte krowy, a najgorsze są dzieciaki na rowerowych quadach. W sumie nie tylko dzieciaki...
Tak przez przypadek przejeżdżamy przez Władysławowo. Pola namiotowe się skończyły i wjeżdżamy na półwysep Helski. Powstała w sumie mała kłótnia, ale co to by była za wyprawa bez kłótni :) Postanowiliśmy dojechać do Chałup tam każde pole namiotowe zajęte. Jedziemy dalej. Kuźnicę przejeżdżamy od razu nawet nie staramy się szukać pola. Jednak słońce powoli zachodzi, zwiększamy tempo i docieramy do Jastarni:
Robimy kółko po Jastarni. W końcu i tak cofamy się do tego na początku. Pole nazywało się Pod Cyprusami. Polecam serdecznie. Rozbijamy namiot i rowerami lecimy na gofra. Przejażdżka po miasteczku zakupy na wieczór i tak wpadło nam wyprawowe 100km. Dla Marty było to szczególne STO kilometrów. Patrząc na jej ciężkie początki w tym sezonie, po przejechaniu tego dystansu cieszyłem się razem z nią. Wieczorem kąpiel i oczywiście nie mogło zabrnąć zimnego piwka. Nie miałem żadnych ograniczeń na dzisiaj wypiłem i tak tylko dwa :)
Dzień SIÓDMY!
Świątecznie.
Sobota, 19 kwietnia 2014 | dodano:29.04.2014Kategoria 100-200km, Ze zdjęciami
Km: | 133.64 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:19 | km/h: | 25.14 |
Pr. maks.: | 43.60 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Połykacz kilometrów. |
Porządki do świąt już praktycznie skończone. Na święconkę pójdzie brat z rodzicami, a ja korzystam z pięknej i razem z Kubą ruszam. Cel na dzisiaj to Lwówek. Spotykamy się na drodze woj. w Zakrzewie koło ronda. Razem ruszamy w kierunku Nowego Tomyśla.
Nie dosyć, że mamy z wiatrem to jedziemy dłuższą chwilę za traktorem, który ma idealną prędkość koło 35km/h. Tak docieramy pod sam Nowy Tomyśl. W samym mieście pełno ludzi z koszyczkami wędrują na i z święconki. Ja zasiadam sobie wygodnie kupuje dużego loda w znanej mi tam lodziarni. Kuba w tym czasie pojechał szukać studio tatuażu. Oczywiście na wyjeździe nie mogło zabraknąć zdjęcia słynnego kosza wiklinowego:
Ruszamy na Lwówek. Tutaj trochę pobłądziliśmy. Mieliśmy jechać przez Stary Tomyśl jednak jechaliśmy główną drogą. Dla pewności zatrzymujemy się nad A2 i sprawdzamy czy dobrze jedziemy:
Poruszając się DK 92 wiemy co nas czeka. Przejechaliśmy około 60km teraz tyle samo czeka nas pod wiatr. I to nie byle jaki wiatr...
Jedzie się naprawdę ciężko, szczególnie że nic nie jedliśmy. W końcu docieramy do Lwówka.
Tam przerwa u koleżanek Kuby. Zostajemy poczęstowani słodkim, kawą oraz świąteczną kiełbaską.Trochę rozmowy i udajemy się w drogę powrotną. Dziewczyny jadą nas kawałek odprowadzić. Przy okazji zwiedzamy trochę Lwówka. Droga do domu to była totalna męczarnia. Szosą nie dawało rady jechać więcej niż 25km/h. Wybieramy najkrótszą wersje. Po drodze przerwa na ,,siku":
Jedziemy cały czas pod silny wiatr, czasami wieje z boku, mimo to i tak przeszkadza. Docieramy do Buku. Po drodze robimy krótką przerwę na uzupełnienie płynów. Rozdzielamy się w Więckowicach. Pędzę ile sił w nogach do domu. Trzeba dokończyć porządki i szykować się do kościoła.
Dzięki Kuba za tą świąteczną wycieczkę.
Nie dosyć, że mamy z wiatrem to jedziemy dłuższą chwilę za traktorem, który ma idealną prędkość koło 35km/h. Tak docieramy pod sam Nowy Tomyśl. W samym mieście pełno ludzi z koszyczkami wędrują na i z święconki. Ja zasiadam sobie wygodnie kupuje dużego loda w znanej mi tam lodziarni. Kuba w tym czasie pojechał szukać studio tatuażu. Oczywiście na wyjeździe nie mogło zabraknąć zdjęcia słynnego kosza wiklinowego:
Ruszamy na Lwówek. Tutaj trochę pobłądziliśmy. Mieliśmy jechać przez Stary Tomyśl jednak jechaliśmy główną drogą. Dla pewności zatrzymujemy się nad A2 i sprawdzamy czy dobrze jedziemy:
Poruszając się DK 92 wiemy co nas czeka. Przejechaliśmy około 60km teraz tyle samo czeka nas pod wiatr. I to nie byle jaki wiatr...
Jedzie się naprawdę ciężko, szczególnie że nic nie jedliśmy. W końcu docieramy do Lwówka.
Tam przerwa u koleżanek Kuby. Zostajemy poczęstowani słodkim, kawą oraz świąteczną kiełbaską.Trochę rozmowy i udajemy się w drogę powrotną. Dziewczyny jadą nas kawałek odprowadzić. Przy okazji zwiedzamy trochę Lwówka. Droga do domu to była totalna męczarnia. Szosą nie dawało rady jechać więcej niż 25km/h. Wybieramy najkrótszą wersje. Po drodze przerwa na ,,siku":
Jedziemy cały czas pod silny wiatr, czasami wieje z boku, mimo to i tak przeszkadza. Docieramy do Buku. Po drodze robimy krótką przerwę na uzupełnienie płynów. Rozdzielamy się w Więckowicach. Pędzę ile sił w nogach do domu. Trzeba dokończyć porządki i szykować się do kościoła.
Dzięki Kuba za tą świąteczną wycieczkę.
Znowu do Śremu.
Niedziela, 30 marca 2014 | dodano:08.04.2014Kategoria 100-200km, z Anią
Km: | 107.84 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:09 | km/h: | 25.99 |
Pr. maks.: | 54.60 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Połykacz kilometrów. |
Dzisiaj umawiam się z Kubą i jego kolegą. Miał to być wyjazd z większą ilościom osób. Jednak oprócz naszej 3 nikt się nie zjawił. Plan początkowy Ostrów Wlkp. i powrót pociągiem. Z racji na małą liczbę chętnych jedziemy tylko do Śremu. Trasa taka sama jak ostatnim razem. Tym razem robimy przerwę pod Żabką. Tym razem nie jedziemy przez Kórnik tylko ruszamy w kierunku Czempinia. Jedzie się dobrze, było by świetnie gdyby nie ten wiatr na tych odkrytych terenach. W Czempiniu przerwa na lodzika pod biedronką. Dalej jedziemy do DK 5 i nią docieramy do Stęszewa. Później tylko okoliczne wioski i jestem w domu. Jednak w domu nikogo nie ma więc jadę do Ani razem jedziemy do Lidla na loda z polową i migdałami za jedynie 1.69 :P polecam! :) dostaje wieści że mogę wrócić do domu. Więc pojechaliśmy. Dzięki panowie za wycieczkę i dziękuję za dotrzymania mi Aniu towarzystwa jak nie miałem co ze sobą zrobić.
Poznań-Paryż 2013 dzień 5
Piątek, 19 lipca 2013 | dodano:27.03.2014Kategoria 100-200km, Poznań-Paryż 2013, Za granicą, Ze zdjęciami
Km: | 101.88 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:41 | km/h: | 17.93 |
Pr. maks.: | 32.50 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 280m | Rower: | Kellys Magic |
Dzień 5.
Niemcy.
Rano budzą nas pociągi które jadą kilkanaście metrów od naszych namiotów. Również słońce nie pozwalało nam spać. Kto sypia w namiocie ten wie, jak promienie słoneczne nagrzewają wnętrze namiotu. Poranna toaleta i krzątanina idzie nam wyjątkowo szybko. Może przez to, że co chwilę ktoś tu przechodzi na spacer z psem. Ruszamy zdobywać dalej Europę. Dzisiejszy cel to Hannover. Słońce nam sprzyja czego nie można powiedzieć o wietrze... Tradycyjnie wieje z zachodu. W pewnej wiosce przy rozstaju dróg robimy przerwę. Należało wciągnąć coś słodkiego i sprawdzić trasę. Rozkładam się z mapą na chodniku i po chwili już mam pomoc:
Po wytłumaczeniu drogi i dowiedzeniu się mniej więcej ile nam zostało do Holandii ruszamy dalej. Niestety nadal wieje z zachodu. Jedziemy sobie raz koło siebie raz w odległości kilkudziesięciu metrów. Raz rozmawiając ze sobą raz milcząc jakbyśmy mieli siebie już dosyć. Jednak cały czas jedziemy do przodu. Jakie pomysły nam wpadały do głowy to jest coś niesamowitego. Polecam każdemu kto wygra w totka przejechać się gdzieś rowerem. Od razu będzie wiedział co z pieniędzmi zrobić. Marzy się fajnie ale nasze nogi i brzuchy przywracają nas do rzeczywistości. Trzeba zrobić przerwę odpocząć i coś zjeść. Duża część przerw spędzam na rozmowie ze swoją ukochaną:
Ciekawie kto wie co jest w słoiku z zieloną nakrętką? Po przerwie ruszamy dalej zdobyć Hannover. Po kilku km jesteśmy na przedmieściach tegoż miasta. Widać to po budowlach (jakaś tam fabryka i zdecydowanie więcej domków jednorodzinnych):
Wjeżdżamy do miasta. Trudno nam się odnaleźć. Nie posiadamy niestety planów miast więc jedziemy na tzw. ,,czuja". Po drodze zdarzył się mały wypadek. Bartek jadąc za mną nie zauważył słupka którego szybko wyminąłem i tak też się w niego w montował. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Trochę rower ucierpiał. Ruszamy dalej w kierunku centrum. Przynajmniej tak nam się wydawało. Dojeżdżamy do centrum. Naprawiamy rower. Ja jadę na lekki ,,lans po Hannoverze'':
Przejeżdżając przez jedną z ulic nieszczęścia ciąg dalszy. Bartek się zagapił. Pewnie na jakąś ładną dziewczynę i nie zdążył się wypiąć i trzask leży przed Operą w środku miasta. Zdjęcia Bartka nie mam bo się szybko pozbierał ale za to jest Opera:
Robimy zakupy w Lidlu tradycyjnie na ostatnią chwilę ciężko nam się jest przyzwyczaić do godzin panujących na zachodzie. Sam wyjazd z miasta poszedł na sprawnie. Miejsce na nocleg też bardzo ładne nam się podobało. Kto ma takie widoki wieczorem z okna?
Wieczorem jeszcze mieliśmy pokaz fajerwerków. Spać kładziemy się koło północy
Niemcy.
Rano budzą nas pociągi które jadą kilkanaście metrów od naszych namiotów. Również słońce nie pozwalało nam spać. Kto sypia w namiocie ten wie, jak promienie słoneczne nagrzewają wnętrze namiotu. Poranna toaleta i krzątanina idzie nam wyjątkowo szybko. Może przez to, że co chwilę ktoś tu przechodzi na spacer z psem. Ruszamy zdobywać dalej Europę. Dzisiejszy cel to Hannover. Słońce nam sprzyja czego nie można powiedzieć o wietrze... Tradycyjnie wieje z zachodu. W pewnej wiosce przy rozstaju dróg robimy przerwę. Należało wciągnąć coś słodkiego i sprawdzić trasę. Rozkładam się z mapą na chodniku i po chwili już mam pomoc:
Po wytłumaczeniu drogi i dowiedzeniu się mniej więcej ile nam zostało do Holandii ruszamy dalej. Niestety nadal wieje z zachodu. Jedziemy sobie raz koło siebie raz w odległości kilkudziesięciu metrów. Raz rozmawiając ze sobą raz milcząc jakbyśmy mieli siebie już dosyć. Jednak cały czas jedziemy do przodu. Jakie pomysły nam wpadały do głowy to jest coś niesamowitego. Polecam każdemu kto wygra w totka przejechać się gdzieś rowerem. Od razu będzie wiedział co z pieniędzmi zrobić. Marzy się fajnie ale nasze nogi i brzuchy przywracają nas do rzeczywistości. Trzeba zrobić przerwę odpocząć i coś zjeść. Duża część przerw spędzam na rozmowie ze swoją ukochaną:
Ciekawie kto wie co jest w słoiku z zieloną nakrętką? Po przerwie ruszamy dalej zdobyć Hannover. Po kilku km jesteśmy na przedmieściach tegoż miasta. Widać to po budowlach (jakaś tam fabryka i zdecydowanie więcej domków jednorodzinnych):
Wjeżdżamy do miasta. Trudno nam się odnaleźć. Nie posiadamy niestety planów miast więc jedziemy na tzw. ,,czuja". Po drodze zdarzył się mały wypadek. Bartek jadąc za mną nie zauważył słupka którego szybko wyminąłem i tak też się w niego w montował. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Trochę rower ucierpiał. Ruszamy dalej w kierunku centrum. Przynajmniej tak nam się wydawało. Dojeżdżamy do centrum. Naprawiamy rower. Ja jadę na lekki ,,lans po Hannoverze'':
Przejeżdżając przez jedną z ulic nieszczęścia ciąg dalszy. Bartek się zagapił. Pewnie na jakąś ładną dziewczynę i nie zdążył się wypiąć i trzask leży przed Operą w środku miasta. Zdjęcia Bartka nie mam bo się szybko pozbierał ale za to jest Opera:
Robimy zakupy w Lidlu tradycyjnie na ostatnią chwilę ciężko nam się jest przyzwyczaić do godzin panujących na zachodzie. Sam wyjazd z miasta poszedł na sprawnie. Miejsce na nocleg też bardzo ładne nam się podobało. Kto ma takie widoki wieczorem z okna?
Wieczorem jeszcze mieliśmy pokaz fajerwerków. Spać kładziemy się koło północy